Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Asaf Avidan: "Z jakichś przyczyn polska publiczność jest dla mnie łaskawa" [ROZMOWA NaM]

Marcin Śpiewakowski
Asaf Avidan - wywiad
Asaf Avidan - wywiad materiały prasowe
Obdarzony jednym z najbardziej charakterystycznych głosów na współczesnej scenie muzycznej Asaf Avidan muzykiem został w wieku 26 lat, po trudnym rozstaniu z kobietą. Zapewnia, że każdemu koncertowi stara się nadać wyjątkowy charakter. Avidan opowiedział też, dlaczego próbował zablokować remiks, który zapewnił mu światową sławę, jak radzi sobie z lękiem przed śmiercią oraz czym jest helikaza i dlaczego porównuje się do niej na najnowszym albumie.

Marcin Śpiewakowski: Zacznijmy od Twojej obecnej trasy koncertowej. W czym „Gold Shadow Tour” różni się od „Back to Basics”, w ramach której odwiedziłeś rok temu Polskę?
Asaf Avidan: We wszystkim! „Back to Basics” było trasą akustyczną, występowałem sam, grałem najróżniejsze utwory z całej mojej kariery. Teraz gram ze zespołem, idziemy bardziej w kierunku rocka, bluesa i soulu, no i oczywiście będziemy przede wszystkim promować nową płytę.

Podczas koncertów masz świetny kontakt z publicznością, opowiadasz niesamowite historie, zawsze wyglądasz jakbyś świetnie się bawił – jak udaje Ci się utrzymać taką formę, grając tak wiele koncertów?
To przychodzi naturalnie. Każdy występ jest dla mnie trochę jak randka. Spotykasz się z kimś i od razu czujesz, że coś się zaczyna dziać. Na początku jest trochę niezręcznie, ale w miarę upływu nocy czujecie się w swoim towarzystwie coraz lepiej i zaczynacie zachowywać się coraz swobodniej. Tak samo jest na koncertach. Opowiadanie historii jest dla mnie nieodłącznym elementem koncertu. Gdyby publiczność chciała tylko posłuchać piosenek, po prostu włączyliby płytę. Występ wymaga dialogu między muzykiem, a publicznością. To ważne, żeby coś się wydarzyło, coś prawdziwego, co sprawia, że ten konkretny koncert jest wyjątkowy.

Czytaj też:

W ramach trasy „Back to Basics” często pozwalałeś publiczności wybrać utwory, które zagrasz. Teraz, gdy grasz z zespołem, też tak będzie?
Ogromnym plusem grania samemu jest to, że nie muszę oglądać się na innych muzyków i mogę łatwiej reagować na to, czego chce publiczność. Myślę, że to o czym mówisz jest możliwe, chociaż w mniejszym stopniu. Jeszcze nie do końca mam opracowaną koncepcję tej trasy, zagrałem dopiero trzy koncerty, wiele może się zmienić. Może będą takie momenty, kiedy zostanę na scenie sam, żeby wejść w głębszy kontakt z publicznością, porozmawiać z nimi, pozwolić im wybrać utwory. To dla mnie bardzo ważne.

Co myślisz o tych trzech koncertach?
Wiem, że to może zabrzmieć nieszczerze, ale zawsze – nie tylko na tych trzech koncertach w zeszłym roku – w Polsce spotykam się z bardzo ciepłym przyjęciem. Nawet sprzedaż płyt u was jest wyraźnie lepsza, niż w innych krajach. Z jakichś przyczyn polska publiczność jest dla mnie bardzo łaskawa i wiem, że zawsze będę chciał wracać do Polski.

Właściwie pytałem o te trzy koncerty, które zagrałeś teraz w USA, ale dobrze wiedzieć, że tak myślisz o polskich fanach.
W takim razie to będzie zupełnie inna odpowiedź (śmiech). Cóż, jest… ok. To dopiero początek. Sporo rzeczy mi się podoba, parę kwestii trzeba jeszcze poprawić. Kiedy pieczesz chleb, najpierw musisz popracować nad ciastem, aż stanie się miękkie i dopiero wtedy możesz je formować jak chcesz. Na razie jesteśmy jeszcze na etapie urabiania. Jeszcze nie wiem do końca, co chcę przekazać. To dla mnie bardzo ważne, żeby nie wyjść tylko na scenę i zagrać parę piosenek, ale umieć wzbudzić w publiczności odpowiednie emocje, uczucia, z którym pójdą potem do domów.

Czytaj też:

Na Twoim profilu na Facebooku można znaleźć wideo, na którym pod koniec koncertu w Lyonie na scenę spada deszcz poduszek, rzucanych przez publiczność. To Twój ulubiony koncert?
Staram się nie wartościować koncertów, tak samo jak nie wartościuję doświadczeń życiowych czy wspomnień. Są koncerty, na których nie czuję się dobrze, są takie, kiedy daję z siebie wszystko i dzieje się coś pięknego; czasem publiczność reaguje lepiej, czasem gorzej, ale to wszystko jest tylko częścią większej całości. Oczywiście, są momenty, które zapadają ci w pamięć, ale żeby powiedzieć, że jakiś koncert był najlepszy, musiałbym zupełnie porzucić sposób, w jaki patrzę na życie.

O tatuażach, rozstaniu z kobietą, które zmieniło go w muzyka, i lęku przed śmiercią czytaj na kolejnej stronie.

Masz bardzo charakterystyczne tatuaże. W jaki sposób utożsamiasz się z tym, co reprezentują?
Mam cztery tatuaże, które tworzą pewną całość. Na jednym ramieniu mam koguta, obok niego kotwicę, a na drugim kruka i kompas. Te tatuaże reprezentują rozdwojenie, które dostrzegam w sobie i o którym często piszę. Kogut reprezentuje poranek, światło, życie i dom – to ptak, który zawsze towarzyszy rodzinie. Kotwica to stabilizacja i chęć ustatkowania się. Kruk to noc i śmierć, a kompas, który zawsze wskazuje w innym kierunku, symbolizuje ciągłą potrzebę nowych doświadczeń w życiu, nowej drogi. Te tatuaże pomagają mi znaleźć spokój i zaakceptować to, że obie te strony są – i pewnie zawsze będą – częścią mnie.

Karierę muzyczną zacząłeś po rozstaniu z kobietą. Rzuciłeś pracę, wyjechałeś z Tel Awiwu, wynająłeś małe mieszkanie w Jerozolimie i tam w wieku 26 lat uczyłeś się grać na gitarze. Pamiętasz, co wtedy czułeś?
Pamiętam to bardzo dobrze. Mieszkanie było bardzo małe, ale miało okno, przez które widziałem starą część Jerozolimy, kamienne mury, które stoją tam od tysięcy lat. Kiedy się tam wprowadzałem, wiedziałem, że zacznę pisać muzykę. Wziąłem ze sobą gitarę, którą miałem od wielu lat, ale na której nigdy nie nauczyłem się grać. Czułem, że wydarzy się coś twórczego. Wiedziałem, że będę miał tam na tyle dużo spokoju, żeby pozwolić dojść do głosu tym częściom siebie, które zawsze tłumiłem. Starałem się przez muzykę wytłumaczyć sam sobie swoje cierpienie i uczucia, to było trochę jak pisanie pamiętnika pełnego abstrakcyjnych metafor.

Bardziej bałeś się tego, że odrzuciłeś wszystko, co znałeś do tej pory, czy byłeś podekscytowany tym, co przed Tobą?
Właściwie ani jedno, ani drugie. Czułem się zagubiony. Zaczynałem rozumieć, że już nigdy nie wrócę do tego, kim byłem do tej pory, ale jednocześnie nie wiedziałem, w jaką osobę się zmieniam. To był jeden z tych niezwykle rzadkich momentów w życiu, w których czujesz, że żyjesz tu i teraz, nie myślisz w kategoriach przeszłości czy przyszłości.

Czytaj też:

Dużo śpiewasz o starości, przyznajesz, że stale towarzyszy Ci lęk przed śmiercią, a jednocześnie sprawiasz wrażenie osoby optymistycznej.
Myślę, że to się łączy. Owszem, mój ogromny lęk przed umieraniem i świadomość swojej śmiertelności czasem prowadzi do depresji. Popadam w melancholię, bo przytłacza mnie myśl, że kiedyś to wszystko się skończy. Ale dużo częściej wybieram drugą drogę, akceptuję to, że jest pewna skończona ilość życia, którą dysponuję i którą staram się wykorzystać jak najlepiej, ukraść jak najwięcej dobrych doświadczeń. To nawet nie optymizm, to praktyczność. Komuś może się wydawać, że to optymistyczne podejście, ale ono ma podłoże w bardzo mrocznym spojrzeniu na świat, w świadomości, że to krótkie życie to wszystko, co mam i nigdy nie będzie nic więcej.

Nie wierzysz w życie po śmierci w żadnej formie?
Bardzo chciałbym, ale nie. Mam nadzieję, że okaże się, że się mylę.

O próbie zablokowania remiksu, który dał mu sławę i terapeutycznej roli obnażania duszy czytaj na kolejnej stronie.

Uważasz muzykę, koncertowanie za pewną formę terapii?
Tak. Nie robiłbym tego, gdyby tak nie było. Trasa koncertowa w większości nie jest niczym przyjemnym. Koncerty są wspaniałe, ale to tylko półtorej godziny. Bycie w trasie jest bardzo trudne, jesteś z dala od domu, przyjaciół, rodziny, ludzi, których kochasz, twoich zwierząt, roślin, łóżka, krzeseł, jedzenia – tęsknisz dosłownie za wszystkim. Śpisz w hotelach, jesteś ciągle zmęczony i trochę samotny, ciągle jesteś albo w samolocie, albo autobusie, ale tak naprawdę po prostu marnujesz czas. Nigdy nie zgodziłbym się na takie życie, gdybym nie czuł, że coś z tego wynoszę. Wiem, że to brzmi niepoprawnie, publiczność pewnie chciałaby usłyszeć, że wychodzę na scenę tylko dla nich, ale to nie byłaby prawda. Gram dla siebie, potrzebuję tego. To jak terapia, możliwość wyrzucenia z siebie emocji, bardzo ekshibicjonistyczne doświadczenie. Nie wiem, dlaczego obnażanie duszy na scenie ma na mnie terapeutyczny wpływ, tak po prostu jest. To działa.

Wiem, że nie lubisz remiksu, który zapewnił Ci światową popularność. Gdyby ktoś zrobił coś takiego znowu, też starałbyś się go zablokować, jak ostatnio?
Chyba już mi nie zależy. Zrozumiałem, że muzyka, którą robię, przestaje być moja w momencie, kiedy wypuszczam ją w świat. To brzmi jak coś oczywistego, ale z punktu widzenia twórcy bardzo trudno się z tym pogodzić. Teraz wiem, że nie mam prawa, żeby próbować wpływać na to, co dzieje się z moją muzyką. Muzyka to część kultury, która nie należy tylko do artysty. Dlatego złamanie prawa autorskiego różni się z prawnego punktu widzenia od kradzieży mebla. To dlatego siedemdziesiąt lat po śmierci artysty jego twórczość przechodzi do domeny publicznej, zaczyna żyć swoim życiem. Myślę, że jest w tym coś pięknego.

Dlaczego tak bardzo zależało Ci wtedy na zablokowaniu tego remiksu?
Po prostu nie podobał mi się. Nie chciałem, żeby ludzie słuchali go i myśleli, że to moja muzyka. Przykładam ogromną wagę do tego, co i jak przekazuję w swojej twórczości – nieprzypadkowo tu gram na gitarze, tam na pianinie, nieprzypadkowo wcześniej grałem sam, a teraz z zespołem. Nie uważam się za muzyka rozrywkowego, moje piosenki są bardzo intymne, są przedłużeniem mnie. Jeśli ktoś przetwarza mój zamysł, pozostawiając jednocześnie mój głos, gitarę i nazwisko, sprawia mi to ból. Teraz oczywiście rozumiem, że wtedy przesadzałem i że powinienem trochę wyluzować.

Byłoby Ci łatwiej, gdyby to był cover, nie remiks?
Tak. Mam więcej szacunku dla coverów niż dla remiksów. Gdy robisz cover, bierzesz cudzą twórczość i starasz się ją przetłumaczyć na swoje środki wyrazu, własną wrażliwość.

W „Ode to my Thalamus” z najnowszej płyty jest sporo medycznych nawiązań. Skąd taka inspiracja i o czym właściwie jest ten utwór?
Wzgórze [ang. thalamus], to część mózgu, która odpowiada za odczuwanie bólu. To utwór o niepokoju, przeczuwaniu, że nadchodzi burza. Widzę chmury, które zbierają się na horyzoncie, wiem, że już kiedyś to widziałem - nie do końca pamiętam, co to oznacza, ale znam to uczucie i wiem, że wkrótce wydarzy się coś złego. To drugi utwór na płycie, zaraz po „Over my Head”, który przedstawia szczęśliwy związek. Cały nowy album jest o rozstaniu, a w „Ode to my Thalamus” po raz pierwszy pojawiają się tego znaki. W refrenie pojawia się jeszcze helikaza [ang. helicase]. To enzym, który rozplątuje DNA na dwie oddzielne nici. Jedynym jego zadaniem jest dzielenie, rozbijanie na części. Zachwyciło mnie to, pomyślałem, że to świetna metafora tego, kim jestem. Staram się budować, składać rzeczy w całość, ale jedyne co umiem, to dzielić i rozbijać. To symbol utraty nadziei w to, że potrafię zbudować związek i ocalić go przez rozpadem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto