Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czas nie wyleczy moich ran

Aldona Minorczyk-Cichy
Andrzej Matyśkiewicz często jeździ pod Rysy nad Czarny Staw. – Dobrze się tu czuję – mówi. Zdjęcia: Archiwum Domowe
Andrzej Matyśkiewicz często jeździ pod Rysy nad Czarny Staw. – Dobrze się tu czuję – mówi. Zdjęcia: Archiwum Domowe
Lawina na Rysach w 2003 roku zabrała dwóch jego synów. Od tego czasu Andrzej Matyśkiewicz walczy o to, by sąd uznał że to nauczyciel Mirosław Sz. spowodował lawinę, która zabiła licealistów z Tychów.

Lawina na Rysach w 2003 roku zabrała dwóch jego synów. Od tego czasu Andrzej Matyśkiewicz walczy o to, by sąd uznał że to nauczyciel Mirosław Sz. spowodował lawinę, która zabiła licealistów z Tychów. Jest przekonany, że Sz. nie powinien narażać uczniów na niebezpieczeństwo, organizując wyjście w góry przy tak złej pogodzie.

W mieszkaniu Andrzeja Matyśkiewicza stoi drewniana skrzynia. W niej zdjęcia, anulowane dokumenty, zeszyty, świadectwa szkolne, drobiazgi... To wszystko co pozostało mu po synach: Łukaszu i Andrzeju. 28 stycznia 2003 roku zabrała mu ich lawina, która zeszła z Rysów. Od tej pory nie ma dnia, by nie rozmyślał o dzieciach i nie szukał winnych tragedii. Teraz już wie, że czas nie leczy ran.
„Cierpienie jest ulotne, szybko mija. A kiedy kończy się, wtedy jeszcze mocniej odczuwamy szczęście. Jeśli ja jestem, śmierci nie ma. Jeśli śmierć jest, mnie nie ma. Ja śmierć.” – to notatka z zeszytu do języka polskiego Andrzeja. Napisał ją niedługo przed śmiercią. Jego ojciec sfotografował ją. Po co? Nie wie. Czy chłopak coś przeczuwał?

– Nie, to taka zwykła notatka z lekcji. Tak ładnie to napisał – mówi Matyśkiewicz.

Dlaczego?
Życie dało mu w kość. Od lat sam wychowywał trójkę synów. Ich matka wyjechała za granicę. Niedawno pojechał do niej trzeci syn. Szuka za oceanem lepszego życia. Andrzej nie chce o tym opowiadać. W ogóle nie lubi mówić o sobie. Chyba że to będzie miało jakiś sens. A sens ma powiedzenie innym rodzicom, by uważali na swoje dzieci, by nie pozwolili im na zbytnie ryzyko, by nie ufali bezgranicznie tym, którym powierzają opiekę nad dziećmi.

Nawet nauczycielom. Bo on zawiódł się. Matyśkiewicz zapłacił za to życiem Andrzeja i Łukasza. I dla niego nigdy nic nie będzie już tak jak dawniej. Nigdy się nie pogodzi z losem, który okazał się dla niego tak bezwzględny. Zawsze będzie szukał odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?".

Zabrakło słowa „przepraszam”
Ostatni raz widział synów 26 stycznia 2003 roku. To była wycieczka szkolna, organizowana przez tyskie liceum, do którego chodził Andrzej. Zimowe wejście na Rysy. Cudowna przygoda, walka z własnymi słabościami i potężną, budzącą respekt górą. Nic dziwnego, że Łukasz, wówczas już student, też chciał na nią wejść. Tak jak brat i ojciec kochał góry. Udało się. Prawie osiągnęli cel. Widzieli już szczyt. I to była ostatnia rzecz, jaką zobaczyli. Pochłonęły ich śnieżne masy i ciemność. Co czuli, o czym myśleli, czy byli przerażeni?

– Początkowo myślałem tak jak inni rodzice. Nie winiłem Mirosława Sz. Myślałem, że to był tragiczny wypadek. Starałem się zrozumieć, że on bardzo przeżywa śmierć dzieci i że bardzo cierpi. Ale potem pomyślałem, że gdy ktoś wprowadza grupę do domu, któremu grozi zawalenie, to nieważne, kto podciął ostatnią podporę i spowodował katastrofę. Ważne jest, że w ogóle tam weszli. Moi chłopcy i ich koledzy nie powinni się znaleźć na Rysach zimą i przy tej pogodzie. To Sz. ich tam wprowadził. On ich oszukał. Mówił dzieciom, że uczy je wspinaczki. Niczego ich nie uczył. Realizował tylko swoje ambicje. Staram się zrozumieć jego sytuację, ale on idzie w zaparte. Robił z siebie gwiazdora i bohatera. Na wszystkich spotkaniach przemawiał. Chwalił się. Wszędzie tylko „ja” i „ja”. A gdzie cierpienie innych? A gdzie słowo: przepraszam? – pyta Matyśkiewicz.

Wątpliwości
Jako jedyny z rodziców zdecydował się podczas procesu wystąpić w roli oskarżyciela posiłkowego. Żaden z rodziców siódemki młodych ludzi nie pogodził się ze śmiercią dzieci. Wybaczyli Sz., że poprowadził je na Rysy. Wiedzieli, że dzieci same chciały zdobyć ten szczyt. Przygotowywały się do tego i marzyły o wielkiej przygodzie.

Teraz już nie są tak jednomyślni, mają wątpliwości. Przynajmniej niektórzy z nich. Szczególnie po wyroku sądu pierwszej instancji, który uznał Sz. winnym nieumyślnego sprowadzenia niebezpieczeństwa na uczestników wycieczki. Wyrok brzmiał: rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata oraz zakaz organizowania i kierowania wycieczkami górskimi. Wcześniej media opisywały opinie biegłych i zeznania TOPR-owców. One bardzo się między sobą różniły.

Mirosław Sz. nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Był przygnębiony. Powiedział tylko: – Nic się nie skończyło, wszystko trwa.

Wcześniej mówił, że dzieci, które zginęły towarzyszą mu każdego dnia. Że budzi się i zasypia z myślą o nich. Nie czuje się winny.

Śmiertelny błąd
Tydzień temu Sąd Apelacyjny odesłał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Proces rozpocznie się od nowa. Kiedy ogłaszano tę decyzję, na twarzy Sz. widać było zaskoczenie. Po rozprawie znów nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Szybko wyszedł. Satysfakcję tak naprawdę czuł tylko Matyśkiewicz. Inni rodzice woleliby, żeby to wszystko się już skończyło. Nie chcą kolejny raz przeżywać tego koszmaru. On i tak ciągle im towarzyszy. Po co rozdrapywać rany?

– Poczułem ulgę. Nie zgadzałem się z wyrokiem Sądu Okręgowego. Sz. nie powinien uczyć młodzieży. Nie powinien w ogóle mieć z nią kontaktu. Powinien być zawieszony w wykonywaniu zawodu zaraz po wypadku. Sąd dał mi prezent. Będę dążył do tego, aby opinia biegłych z Wrocławia została potraktowana jako hipoteza. Nie zgadzam się z nią, tymczasem to na jej podstawie sąd uznał, że nie można stwierdzić, że to Sz. wywołał lawinę. Dla innych to było oczywiste. To on przeciął śnieg i spod jego nóg śnieg zaczął sunąć w dół. Dobrze, że Sąd Apelacyjny uznał, że błędy popełnione przez profesora mają związek ze śmiercią dzieci – mówi Matyśkiewicz.

Szuka odpowiedzi
Jest w kontakcie ze specjalistami od gór i lawin. Ciągle szuka i pyta. Ciągle ma wątpliwości. Czy nie lepiej byłoby pogodzić się z tym, co się stało?

– Ja już wiem, że czas nie leczy ran – mówi.

Jak tylko może to jedzie w góry: nad Czarny Staw, pod Rysy. Wspina się, zapala znicze, fotografuje. Dlaczego?

– Lubię to miejsce. Dobrze się tam czuję. I tyle – odpowiada.


Ten tragiczny dzień
28 stycznia 2003 roku w Tatrach obowiązywał drugi stopień zagrożenia lawinowego. Pogoda znacznie się pogorszyła. Padał mokry śnieg. Sz. mimo to zaryzykował wejście na szczyt. Licealiści nalegali.
O godzinie 6.30 ze schroniska nad Morskim Okiem wyszła 12-osobowa grupa. Towarzyszyło im dwóch opiekunów. Nie mieli przewodnika. Wyprawę zorganizował działający przy tyskim LO im. Kruczkowskiego klub „Pion”. Kilka minut przed godziną 11. centrala TOPR-u otrzymała telefonicznie dramatyczną informację. Z Rysów nad Czarny Staw schodziła potężna lawina.

Z Zakopanego wystartował śmigłowiec ratowniczy. Na miejscu udało się odkopać spod śniegu dwójkę rannych nastolatków. Chwilę później odnaleziono ciało 21-letniego mężczyzny. Pogoda z godziny na godzinę stawała się coraz gorsza, była groźba zejścia kolejnej lawiny. Kilkadziesiąt osób: TOPR-owców, pracowników Tatrzańskiego Parku Narodowego, słowackich ratowników z psami nie zrezygnowało z poszukiwań. Pod zwałami śniegu znajdowali się wciąż licealiści. O godzinie 18. zapadła jednak decyzja o zawieszeniu poszukiwań do następnego dnia. Było ciemno, padał śnieg.
Jeszcze tego samego dnia w tyskim magistracie utworzono sztab kryzysowy. W urzędzie zaczęły gromadzić się rodziny nastolatków. Nie znano wówczas nazwisk ofiar. Wiadomo było tylko, że część grupy, która wyjechała w Tatry, została w schronisku. Późnym wieczorem rodzice wyjechali autokarem do Zakopanego.

29 stycznia warunki w górach były jeszcze gorsze, obowiązywał już trzeci stopień zagrożenia lawinowego. Na miejsce tragedii o 6. rano wyruszyła grupa ratowników. TOPR-owcy kontynuowali poszukiwania. Doszło do wypadku śmigłowca ratowników. Na szczęście obyło się bez ofiar. Zaczęto podejrzewać, że ofiary muszą znajdować się pod załamaną przez śnieżne masy lodową taflą Czarnego Stawu. Ze względu na fatalne warunki akwen nie został wówczas spenetrowany. Późnym wieczorem TOPR ogłosił koniec akcji aż do odwołania. Następny dzień ogłoszono na Śląsku dniem żałoby. Chłopak odkopany w pierwszym dniu akcji nie odzyskał przytomności. Miał bardzo poważne obrażenia. Zmarł w szpitalu. Wiadomo było, że żaden z pozostałych licealistów nie mógł przeżyć.

Licealiści, przyjaciele ofiar lawiny długo nie mogli otrząsnąć się po tragedii. Pod budynkiem szkoły paliły się znicze, składano kwiaty. Wszystkie ofiary lawiny pochowano na cmentarzu w Tychach Wartogłowcu. O śmierci sześciu maturzystów przypomina w szkole wielka tablica z brązu. Płaskorzeźbę z górami, ptakami i chmurami dostali zamiast świadectw. Koledzy z klasy napisali do nich list: „Podobno śmierć w lawinie jest najpiękniejszą śmiercią, bo najpierw jest bardzo zimno, a później robi się już tylko cieplej i cieplej...”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto