Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ks. Rafał Siekierka: Nie będę moim parafianom życzył radosnych, wesołych świąt

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Ks. Rafał Siekierka od blisko roku wchodzi kilka razy w tygodniu do opolskiego szpitala i posługuje chorym.
Ks. Rafał Siekierka od blisko roku wchodzi kilka razy w tygodniu do opolskiego szpitala i posługuje chorym. Krzysztof Ogiolda
- Wychodzę w moim parafialnym kościele do ołtarza by celebrować mszę św. w niedzielę i widzę w ławkach moich parafian. Ta straciła męża, tamten żonę, kolejny oboje rodziców. Ja ich wszystkich znałem. Dlatego w tym roku nie będę moim parafianom życzył wesołych, radosnych świąt Bożego Narodzenia. Nie chcę być zaklinaczem rzeczywistości - mówi Ks. Rafał Siekierka, proboszcz parafii św. Michała Archanioła w Opolu-Półwsi i nieformalny kapelan tymczasowego szpitala przy ul. Wrocławskiej w Opolu.

Jak ksiądz zostawał na Półwsi proboszczem, to wiedział, że do parafii należy największy w mieście cmentarz i trzeba będzie odprawiać więcej pogrzebów niż gdzie indziej. Ale na funkcję kapelana szpitala ksiądz się wtedy nie pisał...
Nigdy nie myślałem, że przyjdzie mi się mierzyć z taką bliskością choroby, umierania i śmierci ludzi. Ale wierzę, że wszystko w życiu jest po coś. W grudniu 2020 roku zadzwonił do mnie dr Piskozub i poinformował, że na terenie mojej parafii powstanie tymczasowy szpital dla osób chorych na covid. Zaraz potem powiedział, że byłoby dobrze, aby tam był ksiądz. Uznałem to za mój obowiązek, który trzeba wziąć na plecy i tym ludziom służyć.

Niesie go ksiądz na tyle długo, że odważam się spytać, czy ten ciężar, a może po prostu krzyż jest ciężki.
Przyznaję, że jeden z cięższych, jakie przyszło mi dźwigać w życiu. Jestem w szpitalu od stycznia 2021. A od wiosennej trzeciej fali razem z drugim księdzem, bo sam bym tego nie ogarnął, zaczęliśmy bardzo regularnie wchodzić - nie waham się tak powiedzieć - w to piekło.

Aż tak mocne słowo?
Nie byłem wtedy jeszcze zaszczepiony i na początku bałem się. Ubierałem kombinezon, maskę, ochraniacze i zaklejałem wszystko starannie, żeby się zabezpieczyć jak najlepiej. Byłem wystraszony o swoje zdrowie i tym, z czym się muszę zmierzyć.

To znaczy z czym?
Z obecnością ludzi naprawdę poważnie chorych, z trudem łapiących oddech. Z umierającymi w samotności, oddzielonymi parawanem. Z ludźmi, którzy poza posługą sakramentalną - namaszczeniem chorych i spowiedzią, nieraz po kilkudziesięciu latach - potrzebują tak bardzo, by ich potrzymać za rękę, że nie chcą mojej ręki puścić. Bo wreszcie ktoś przyszedł i porozmawiał. I wiem, że tę rękę powinienem trzymać, ale i powinienem też iść spowiadać kolejną osobę.

Po roku nadal ksiądz się boi?
Nie kuszę losu, ale obawiam się mniej. Jestem zaszczepiony, mam przeciwciała na poziomie 1200. Ale trudnych sytuacji nie brakuje.

O jakich sytuacjach ksiądz myśli?
O tych zwykłych, codziennych, kiedy spotykam pacjentów, którzy nie wiedzą, czy jest dzień czy noc, bo światło pali się zawsze. Aparatura medyczna brzęczy. Pacjenci leżą łóżko przy łóżku przy brakującym oddechu i maksymalnej niepewności jutra. Trudno sobie wręcz wyobrazić, co nasi chorzy przeżywają fizycznie i psychicznie. Także mierząc się z tym, że ktoś, kto jeszcze wczoraj leżał koło mnie, a już umarł. A potem kolejny. Mam wielki szacunek dla pracowników szpitala, od lekarzy po salowe, bo oni zostawiają tam naprawdę cząstkę serca.

Można się - jako ksiądz - oswoić z umieraniem?
To nie jest łatwe, kiedy się - na przykład - przychodzi do męża, którego żona zmarła kilka godzin temu, leżąc obok niego.

Co wtedy powiedzieć?
W tej konkretnej sytuacji raczej słuchałem. Ten mężczyzna płakał bardzo. I bardzo chciał przyjąć Komunię św. Miał złożone ręce i po przyjęciu Komunii mówi tak: Proszę księdza, mnie to strasznie boli, że musiałem być przy śmierci mojej żony. Ale dziękuję Panu Bogu, że mogłem do końca spełnić małżeńską przysięgę: „że cię nie opuszczę w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia”. Wiara i miłość tych ludzi często domaga się mojej obecności, a nie mojego komentarza. Wychodzę z założenia - w ogóle w życiu - że jeśli czegoś nie doświadczam, to nie mogę za bardzo mędrkować. Tam trzeba być. Przez rozmowę, na ile jest możliwa, wspomniane trzymanie za rękę i - to w przypadku księdza zrozumiałe - posługę sakramentalną.

Powiedzieć łatwo, ale to trzeba zrobić...
I być, kiedy młoda dziewczyna umiera na OIOM-owym oddziale - pojechałem nagle wezwany do jej łóżka - a w lżejszym sektorze leży jej mama i przyszła córkę pożegnać. Stała przy łóżku.

Mówi się czasem, że nic trudniejszego nie może człowieka spotkać, jak śmierć dziecka. Pochować rodziców też nie jest łatwo, ale to należy do naturalnego porządku rzeczy. Jak rodzic żyje, a dziecko umiera, ten porządek zostaje odwrócony.
Przytuliłem tę mamę i staliśmy razem. Bez ruchu i bez słowa. Trochę w zawieszeniu. Bo co powiedzieć. Ta sytuacja się słów nie domagała.

Pacjenci są w różnym wieku i różnych profesji...
Kiedyś przywieziono na oddział księdza. Nie znałem go. Chyba się wcześniej nie spotkaliśmy. Początkowo czuł się stosunkowo dobrze, ale ja wiedziałem, że on ma tak rozwalone płuca, że nie rokuje na przyszłość, raczej umrze. Upłynęło raptem półtora dnia, czuł się o wiele gorzej. Ale nie chciał dać się podłączyć pod respirator. Był mocno zdystansowany do szczepień i do samego istnienia pandemii. Kiedy go spowiadałem był już siny. Lekarz prosił, bym go przekonał, żeby się dał podłączyć do aparatury. Pod respiratorem miał chociaż jakieś szanse na przeżycie, ale bez niego śmierć czekała go na pewno i to śmierć w męczarniach, bo człowiek się dusi. Przekonywałem go bardzo do respiratora. Przyjął moją argumentację. Lekarze go zaintubowali. Niestety, po paru godzinach zmarł.

To jest argument za tym, że należy się szczepić?
Myślę, że gdyby tam, w szpitalu miał możliwość zaszczepienia i ta szczepionka zdążyłaby zadziałać, to pewnie bez mrugnięcia okiem by się zgodził. Ale na to było już za późno.

W maju fala zakażeń zaczęła opadać...
I szczerze powiedziawszy, myślałem, że sytuacja się wygładza i że gorszych obrazków od tych, które znam, już nie zobaczę. Miałem nadzieję, że tabernakulum, które zabrałem do szpitala, już nie będzie potrzebne.

Ono tam jest po to, żeby Najświętszy Sakrament był zawsze pod ręką?
Tak, przy czym chcę przypomnieć, że tego, co się do szpitala wniesie, wynieść nie można. Na koniec pandemii stuły czy inne przedmioty potrzebne do posługi trzeba będzie zniszczyć. Najświętszy Sakrament spożyć.

Czym się z księdza perspektywy różni czwarta fala od trzeciej?
Jest trudniejsza. W czasie fali wiosennej największe obłożenie szpitala wynosiło 97 pacjentów. Teraz - 120. Bo też wiele więcej przyjąć się nie da. Nie tyle z powodu miejsca, bo budynek CWK jest potężny, ale z braku personelu. Ale problem jest nie tylko w liczbach. W czasie trzeciej fali człowiek, który trafiał pod respirator, często leżał pod nim trzy tygodnie lub miesiąc. Teraz to bywa często sprawa godzin albo jednego, dwóch dni.

Ksiądz też musi się z posługą bardziej spieszyć?
Chodzimy do szpitala z moim księdzem wikarym, Danielem Chudalą, który jest teraz moim największym wsparciem i pomocą. Bez niego nie dałbym rady ogarnąć posługi w szpitalu. Wiosną wystarczało być dwa razy w tygodniu i - oczywiście - jak mówimy, „na wzywki”, czyli nagłe wezwania. Teraz chodzimy co dwa dni, żeby nikogo bez posługi nie zostawiać. Także nie pozostawiać w samotności. Bo jak się - zwłaszcza starszemu człowiekowi - rozładuje komórka, często już nie umie jej uruchomić. W domu ktoś mu to robił. Rodzina traci z nim kontakt. Zresztą jak ma maskę tlenową na całej twarzy, to nie jest w stanie rozmawiać przez telefon. A gdyby ją zdjął, saturacja spada, co grozi śmiercią. No i chorzy cierpią często z powodu pragnienia...

W szpitalu nie ma wody?
Butelki z wodą stoją przy każdym łóżku. Ale jest za mało personelu, by każdemu można dać się napić na miarę potrzeby. Przy czym powtarzam, mam dla ludzi tu pracujących ogromny szacunek. Ich praca wymaga ogromnych sił fizycznych i psychicznych. Robią, ile mogą. I uważam, że ktoś, kto tu w środku nie był, nie powinien mędrkować.

Przy okazji posługi kapłańskiej podaje ksiądz wodę?
Kiedyś, podając pacjentce Komunię św., zapytałem, czy chce się napić, żeby łatwiej hostię przełknąć. Chciała. Przyniosłem rurkę. Szybko zauważyłem, że pije o wiele szybciej i więcej niż potrzeba do przełknięcia Komunii, że ona zwyczajnie cierpi z powodu pragnienia. Zacząłem zauważać, że podobny problem mają też inni.

Pracowników w szpitalu pewnie szybko nie przybędzie...
Zwróciłem się do księdza biskupa, żeby zaangażował kleryków z opolskiego seminarium do pomocy. Wyobrażam to sobie tak, że my księża udzielamy sakramentów. Tego kleryk nie może zrobić. Ale może potrzymać za rękę, porozmawiać albo podać wodę. Pomóc żonie, która osłabiona leży na lżejszym sektorze, podejść do męża na cięższym oddziale. Ona sama często nie przejdzie. Ale z pomocą drugiej osoby da radę pójść i bezpiecznie wrócić. Od tygodnia klerycy przychodzą i pomagają. Zawiozłem do seminarium kombinezon, żeby się nauczyli ubierać. Za pierwszym razem przyszło ich siedmiu. Zaangażowało się też kilkoro świeckich, moich znajomych. Po moim niedzielnym kazaniu w parafii zgłosiły się kolejne osoby. Za chwilę będzie można zrobić dla nich jakiś grafik stałych dyżurów. Często się dziś mówi, że Kościół powinien wychodzić do ludzi. Uważam, że to wychodzenie właśnie tu w szpitalu się realizuje konkretnie. To jest dawanie świadectwa, że jako Kościół tych ludzi w naprawdę wielkiej potrzebie nie zostawia samym sobie. Że z nimi jesteśmy do końca. Jeśli chcemy zmieniać obraz Kościoła, to uważam, że tutaj jesteśmy najbardziej wiarygodni.

Więcej kapłanów też by się przydało?
Jako pierwszy zgłosił się o. Damian, proboszcz z opolskiej parafii św. Jana Pawła II - oo. Oblatów. Dodatkowo sprowadził swojego zakonnego współbrata spod Łodzi, ojca Mateusza, właśnie do posługi w naszym szpitalu. Zostanie z nami do końca roku. Ci ojcowie oblaci nas, księży diecezjalnych pracujących w Opolu, zawstydzili. Bo oni są w mieście najkrócej, a zareagowali pierwsi. Apeluję zwłaszcza do młodszych księży, obojętnie czy pracują jako wikariusze czy w innych miejscach, żeby nas wspomogli. Tak byśmy mogli być w szpitalu codziennie i więcej niż jeden ksiądz. Bo jeden 120 łóżek nie obejdzie. Ks. biskup zadeklarował, że jeśli nie będzie większego odzewu wśród księży to po świętach Bożego Narodzenia pójdzie z nami z posługą. Chciałbym mu podziękować za otwarte serce i wrażliwość oraz konkretną pomoc, aby chorzy byli duchowo objęci opieką.

Zapotrzebowanie jest?
Bardzo duże. Bardzo wiele osób chce tu korzystać z sakramentów. Mam przed oczami młodego chłopaka, który - byłem przy łóżku dość daleko od niego, po drugiej stronie boksu - przywoływał mnie, gwałtownie do mnie machając ręką. Bał się, że założą mu respirator i nie zdąży się wyspowiadać.

Ile osób każdego dnia umiera w szpitalu?
Bywa, że i kilkanaście. Kiedyś pod chłodnią stało 9 karawanów w kolejce po ciała zmarłych.

Jak ksiądz sobie z tym doświadczeniem radzi?
Czasem sobie nie radzę. Jestem człowiekiem. Stąd moja prośba do wspólnoty kapłanów o pomoc. Wielu umierających dobrze pamiętam. To nie jest łatwe. Kiedy umiera dwudziestoparoletni mężczyzna, a niedaleko leży jego ojciec, trudno to sobie z pamięci wytrzeć.

Jestem daleki od obciążania Pana Boga za pandemię. Ale - jak ksiądz sądzi - co przez to doświadczenie Pan Bóg chce nam powiedzieć?
Trudne pytanie. Niewątpliwie się z tym doświadczeniem pandemii i jej skutkami w postaci cierpienia i umierania mierzymy. Uświadamiam to sobie nie tylko w szpitalu. Wychodzę w moim parafialnym kościele do ołtarza by celebrować mszę św. w niedzielę i widzę w ławkach moich parafian. Ta straciła męża, tamten żonę, kolejny oboje rodziców. Ja ich wszystkich znałem. I mam świadomość, że z powodu pandemii to już nie jest ta sama parafia. Dlatego w tym roku nie będę moim parafianom życzył wesołych, radosnych świąt Bożego Narodzenia. Nie chcę być zaklinaczem rzeczywistości. Mam świadomość, że wielu z nich może nie mieć czym się cieszyć. Bo tak naprawdę każdy z nas został przez pandemię dotknięty i myśmy się stali trochę innymi ludźmi.

Czego ksiądz będzie życzył?
Żeby przez pomoc ludziom samotnym, potrzebującym i chorym, nie tylko w szpitalu, doświadczali serdecznie i konkretnie Bożego Narodzenia. Pamiętajmy o ciotce, która od dawna siedzi sama w domu, o sąsiadce, która nie wychodzi i nikt jej nie odwiedza. To są proste gesty, których w codzienności często nie zauważamy. Szpital covidowy uświadomił mi ich ważność. To, że za mało jest na co dzień bliskości, czułości, dobroci, tego - jak mówiliśmy - trzymania za rękę. Pytał pan, co nam Pan Bóg chce powiedzieć, przez doświadczenie pandemii. Może właśnie to, byśmy zaczęli na nowo doceniać rzeczy i gesty, które przestaliśmy w zdrowym, dostatnim świecie szanować. Ale tak naprawdę na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam: Co się we mnie przez pandemię zmienia? Czy staję się człowiekiem bardziej wrażliwym na innych i czy widzę, że jednak nie wszystko jest w moich rękach. Że, oczywiście, mogę sobie robić różne plany, mieć zamiary, ale powinienem pamiętać, iż nie jestem Bogiem.

Po raz pierwszy dłużej z księdzem rozmawiałem, kiedy o szpitalu tymczasowym nie było jeszcze w ogóle mowy. Prowadził ksiądz wtedy nie tylko w swojej parafii kwestę na zakup przyłbic, maseczek, kombinezonów dla personelu medycznego.
Rzeczywiście, myśmy walkę z pandemią zaczynali od starań o niezbędny do pomagania chorym sprzęt. A dzisiaj? Dzisiaj - po blisko dwóch latach - najbardziej brakuje ludzi.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ks. Rafał Siekierka: Nie będę moim parafianom życzył radosnych, wesołych świąt - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto