Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Podróż starą karetką przez świat. Powitanie z Pakistanem w asyście levies i antyterrorystów

Aleksandra Wiśniewska, Peryferie.com
Fot. Andrzej Wiśniewski/Peryferie.com
Malborczyk Andrzej Wiśniewski i jego żona Aleksandra od 14 czerwca 2018 roku od godz. 14.14 są w podróży przez świat. Wyruszyli z Malborka. Przez epidemię utknęli w portugalskiej Coimbrze. Stamtąd dzielą się kolejną relacją z jednego z poprzednich etapów podróży. To Pakistan, do którego wjechali ponad rok temu.

Zanim celnicy oddadzą nas w ręce eskorty (levies), dają nam obszerny wykład na jej temat. Ponoć historia levies sięga czasów Indii Brytyjskich, kiedy radżowie kolonialni rekrutowali lokalnych do utrzymania porządku w pasie granicznym imperium. Obecna funkcja levies nie odbiega wiele od tej historycznej. Dziś są jednostką paramilitarną przy policji prowincji Beludżystan. Levies operują w Strefie B (obszary wiejskie, gminne), podczas gdy Strefa A (obszary miejskie) podlega wyłącznie policji. W przeciwieństwie do niej levies cały czas rekrutowani są lokalnie. Cieszą się zaufaniem miejscowych, a co za tym idzie – mogą liczyć na ich współpracę. Jest to jeden z głównych czynników, który wpływa na wysoką skuteczność levies w walce z przestępczością. Z terroryzmem włącznie. Mimo to polityczni przeciwnicy paramilitarnej jednostki uważają, że ich przeszkolenie zbrojne jest niewystarczające i dążą do jej reformy.

Pierwszy levie jedzie z nami w samochodzie. Wygląda niemal tak samo, jak urzędnik, który nas powitał w Pakistanie. Jedyne różnice to odcień salwar kamiza (tym razem ciemny grafit zamiast beżu) i karabin AK-47 zamiast opasłej księgi. Ponieważ zajmuje miejsce pasażera, ja przenoszę się do „salonu” kampera. Krajobraz oglądam przez szybę bocznych drzwi. Eskorta zmienia się co 30-40 kilometrów na punktach kontrolnych. Betonowe zapory. Ziemiste
wieżyczki strzelnicze obłożone workami z piaskiem. Niepozorny sześcian posterunku zlewającego się z pustynią kolorem i fakturą. Na każdym z nich spisujemy dane swoje i samochodu. Każdy postój zajmuje 10-15 minut. Dłużej, jeśli wypełnianiu papierów towarzyszy zaproszenie na herbatę. Takie pojawia się co drugi punkt kontrolny.

Z czasem styl eskorty się zmienia. Teraz jedziemy za motorem albo za pickupem z zadaszoną naczepą, na której siedzi co najmniej jeden levie. Mimo że według nas dookoła nie dzieje się kompletnie nic, mężczyźni czuwają nieustająco. AK-47 zawsze w pogotowiu. Ekspresowo reagują, kiedy między eskortę a nasz kamper wjeżdża półciężarówka z grupą ludzi na naczepie. Wszyscy okutani od stóp do głów w zwiewne ciemne stroje. Szarpane wiatrem chusty osłaniają głowy i twarze. W nieruchomych figurach poruszają się tylko oczy. Ciemne. Świdrujące. Levie w momencie zwalniają. Chwytają za broń. Krzykami i przeraźliwym trąbieniem zmuszają ciężarówkę do przyspieszenia. Wkrótce jest tylko tumanem piachu znikającym za horyzontem.

Nikt nie jest poza podejrzeniem. Nawet około dziesięcioletni chłopiec, który dla zabawy goni nas na rowerze. Droga jest tak fatalna, że z łatwością mu się to udaje. Kończy żałośnie. Jego zabawa – według nas zupełnie niewinna – skutkuje laniem. Levie schodzi z motoru, łapie chłopaka za kark jak psiaka i zaczyna go okładać, gdzie popadnie. Nie robi mu krzywdy. Chłopak cały czas śmieje się szelmowsko. Niemniej, wiadomość została przekazana: „Trzymaj się z daleka, bo następnym razem do śmiechu ci nie będzie”.

Po 10 godzinach w 300-kilometrowej trasie dojeżdżamy do maleńkiego miasteczka Dalbandin. Tu zostaniemy na noc. Zgodnie z instrukcjami innych overlanderów staramy się o zakwaterowanie na posterunku policji. Jedyny hotel, w którym zgodnie z zasadami mają meldować się wszyscy podróżnicy, cieszy się wątpliwą sławą. Lichwiarskie ceny. Brudne pokoje. O łazienkach już nie wspominając. Niestety tam właśnie trafiamy, kiedy policjanci pozostają głusi na nasze prośby. Jedyne, co udaje nam się osiągnąć, to możliwość noclegu w kamperze na zamkniętym parkingu hotelowym za jedną trzecią ceny pokoju (500 PKR – około 12 PLN).

Kiedy recepcja nas melduje, towarzystwa dotrzymuje nam levie – Hizb Ullah. Będzie nad nami czuwał przez całą noc, aż do porannej zmiany eskorty. W międzyczasie gawędzimy w korytarzu hotelowym, który z jednej strony otwiera się na ruchliwą ulicę miasteczka, z drugiej na mały ogródek i nasz parking. Hizb Ullah cały czas bacznie obserwuje drzwi wychodzące na ulicę.

- Coś się dzieje? Jakiś problem?
- Nie, skąd. Tutaj jest bezpiecznie. Nic wam nie grozi – zbywa pytanie, lekceważąco machając ręką. Tą samą, którą w ułamku sekundy chwyta karabin, kiedy drzwi od ulicy niespodziewanie się otwierają. Staje w nich chłopak z workiem ryżu. Dostawa. Spokojnie, jakby podobna sytuacja była codzienną rutyną, chłopak czeka na reakcję Hizb Ullaha. Ten przyzwalająco kiwa w jego stronę głową. W naszą śle nieco zakłopotany uśmiech.
- Jest bezpiecznie, ale nie zawadzi być ostrożnym.

Malbork. Ich podróż starą karetką przez świat przerwała epid...

O wschodzie słońca pojawia się nowa zmiana eskorty. Dziś przed nami ponad 300 kilometrów do Kwety – stolicy i największego miasta Beludżystanu. Krajobraz zmienia się diametralnie. Pustynia przechodzi w góry. Po jednej stronie drogi wznosi się szara ściana z deseniem ostrych, wystających kamieni. Drugiej strony nie ma. Kilkadziesiąt metrów poniżej linii asfaltu ginie w grafitowej górskiej rzece z białymi owcami piany. Wzdłuż jej koryta pasterz przegania kolorowe stado kudłatych kóz. Ze swoimi długimi uszami wyglądają jak wyjęte wprost z „Gwiezdnych wojen”.

Jest zieleń. Błogosławieństwo dla oczu po jednostajnym beżu pustyni. Krajobrazy, w które wjeżdżamy, zapierają dech w piersiach. Szczególnie wtedy, kiedy mijamy się z rozpędzonymi „jingle trucks”. Robiąc im miejsce na zbyt wąskim pasku asfaltu, przytulamy się do skalnej ściany, niemal rysując karoserię. Kiedy mijamy je od strony rzeki, zamykam oczy. Kamper coraz ciężej i wolniej wspina się pod strome podjazdy. Eskorta gna przed siebie, nic nie robiąc sobie z naszego ślimaczego tempa. Tylko na przystankach punktów kontrolnych śmieją się, że jesteśmy najwolniejszą ekipą, z jaką jechali. Ale kiedy za bardzo zostajemy z tyłu, cierpliwie czekają.

Za roller-coasterem gór coraz częściej pojawiają się miasteczka. Kilka szarych sześcianów biednych budynków przyklejonych do obu stron drogi. Niemal wszystkie pełnią funkcję usługową – sklep, wulkanizator, stolarz. Przed nimi błotnisty pas pobocza, niknie pod straganami drobniejszych biznesów. Sklecone z blachy falistej i okazjonalnego kawałka drewna oferują plastikowe zabawki, smażone na głębokim tłuszczu przekąski, świeże owoce, warzywa, mięso suto posypane przyprawą ulicznego kurzu. Zajęte codziennością ludzkie mrowisko wylewa się na ulicę. Zwalniamy.
Wyprzedzają nas dwukołowe wózki ciągnięte przez osły, upstrzone plamkami różowej farby, albo
przez tragarzy o plecach zgiętych wysiłkiem w pałąk. Wyprzedzają nas piesi – sami mężczyźni. Nieustannie przecinają jezdnię z jednej strony na drugą. Wyprzedzają nas przeładowane minibusy. Pędzą na oślep z kargo i pasażerami wylewającymi się na dach samochodu.

Malbork. Jadą starą karetką przez świat. Iran (odc. 6) - w "...

Kweta – za czasów Indii Brytyjskich zwana „Małym Londynem” – jest podobnie chaotyczna, ale nieporównywalnie bogatsza. Biedniejsze przedmieścia ustępują miejsca potężnym i wystawnym budynkom urzędów i szkół – w tym katolickich. Wszystkie otaczają wysokie, grube ściany z koroną drutu kolczastego. Przy każdej bramie barykada z betonowych bloków i uzbrojona straż.

W Kwecie przejmują nas antyterroryści. Drogę przez zatłoczone miasto toruje opancerzony samochód z miniwieżyczką strzelniczą na dachu. Z każdej strony kampera - dwa motory. Obecność uzbrojonych antyterrorystów w kominiarkach, czarnych mundurach i ciężkich kamizelkach kuloodpornych skutecznie odstrasza każdego, kto zapędzi się zbyt blisko. Kiedy niewyobrażalny korek zatrzymuje nas w miejscu, atmosfera robi się podwójnie napięta. Ciemne postacie bez słowa pojawiają się u naszych drzwi. Oparte o nie plecami, skanują otoczenie przez wąski wizjer kominiarki. Karabiny w gotowości.

Patrzymy na to wszystko i nie wierzymy. Przez przeciążony wrażeniami umysł przebiega tylko jedna myśl. Wciąż i wciąż ta sama – „To nie dzieje się naprawdę. To nie dzieje się naprawdę”. Już eskorta levies była czymś niesamowitym. Jazdy z uzbrojonym facetem w samochodzie nie nazwałabym zwykłym porządkiem dnia. A jednak przez minione 48 godzin przywykliśmy do sytuacji. Tym bardziej, kiedy levies przenieśli się z kampera na własne pojazdy. Broń już tak nie raziła. Herbatki na każdym punkcie kontrolnym, wspólne zdjęcia, dobroduszne pogawędki i żarty oswoiły nas. Teraz wygląda na to, że żarty się skończyły. Teraz jesteśmy w samym środku akcji żywcem wyjętej z filmu wojennego. Tyle tylko, że jeśli coś pójdzie nie tak, nikt nie krzyknie „cięcie!”. A już na pewno nikt później nie
krzyknie „akcja!”. To film tylko jednej szansy.

Z nerwami napiętymi jak struna dojeżdżamy na posterunek. A tu – jakby nigdy nic się nie stało. Antyterroryści zdejmują kominiarki. Witają się z nami serdecznie. Zagadują wesoło. Żartują i klepią po plecach. Mój umysł chowa się w bezpiecznej hibernacji. Jeszcze jedna diametralna zmiana sytuacji i nigdy z niej nie wyjdzie.

Posterunek wygląda jak małe koszary. Kompleks budynków – biura, kwatery policjantów, mały meczet. Dookoła betonowe barykady, drut kolczasty i wieżyczki strzelnicze, pookładane worami z piachem. Zaraz za posterunkiem – błotnisty prostokąt boiska. Na teren kompleksu może wejść tylko grupa lokalnych, mieszkających w najbliższej okolicy. Korzystają z meczetu. Na boisku wypasają kozy. Pozdrawiają nas, jakbyśmy byli oczywistą częścią krajobrazu. Poniekąd jesteśmy. Na posterunek w Kwecie trafiają podróżnicy przekraczający granicę lądową z Iranem (w obie strony).

W posterunkowym biurze znów dopełniamy formalności. Zostawiamy swoje dane w kolejnych stosach ksiąg. Wypijamy kolejne herbaty. Czekamy na decyzję, kiedy eskorta zabierze nas do oddziału Biura Spraw Wewnętrznych i Plemiennych (the Home and Tribal Affairs Office) po NOC (No Objection Certificate) – dokument zezwalający na swobodne poruszanie się po Pakistanie. Zrobią to w poniedziałek rano. Dziś jest piątek.
Podobnie jak Dalbandin, Kweta posiada hotel, do którego powinni trafić podróżnicy. Przybytek cieszy się jeszcze gorszą sławą niż jego poprzednik. Policjanci o tym wiedzą. Po krótkich negocjacjach zabierają nas ze sobą. Wskazują miejsce parkingowe na wprost drzwi posterunku i meczetu. Między opancerzonymi samochodami policyjnymi.

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski

Peryferie.com

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto