MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Wojciechem Młynarskim

Rozmawiała: Joanna LeszczyńskaRozmowa z Wojciechem
Fot. ARC
Fot. ARC
Dziennik Zachodni: Czy dzisiaj łatwiej jest „robić swoje” niż w PRL–u, kiedy powstała piosenka „Róbmy swoje”? Wojciech Młynarski: Zależy, co kto pod tym rozumie.

Dziennik Zachodni: Czy dzisiaj łatwiej jest „robić swoje” niż w PRL–u, kiedy powstała piosenka „Róbmy swoje”?
Wojciech Młynarski: Zależy, co kto pod tym rozumie. Dla mnie robić swoje, to po prostu porządnie robić coś, co się umie. Autor satyryczny niech tworzy porządną satyrę, a nie komercyjną. A szewc niech robi dobre buty.

Dziennik Zachodni: Ale czy w czasach wszechwładnej komercji takim autorom jak pan nie jest trudniej?
WM: Mnie zawsze było trudno. Nie tylko z powodu cenzury. Pisanie tekstów to trudny zawód. Siadam rano po szóstej i pracuję, bo jestem człowiek poranny.

Dziennik Zachodni: Podobno z tego powodu popołudniami bywa pan nieprzyjemny?
WM: Podobno... (śmiech)

Dziennik Zachodni: W jednej z piosenek, pod koniec lat 50., napisał pan: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle głośno, byle na chama, byle głupio”. Nie był pan wtedy za surowy?
WM: To piosenka z czasów mojej działalności w warszawskim klubie studenckim „Hybrydy”, w którym zrobiliśmy kabaret m.in. z Janem Pietrzakiem i Stefanem Friedmanem. Miałem wtedy 22 lata, a młodość jest zawsze buntownicza. To prawda, że dziś te słowa są jeszcze bardziej aktualne niż wówczas.

Dziennik Zachodni: Fachu uczył się pan w „Hybrydach”?
WM: „Hybrydy” to był okres miły, ale amatorski. Zapamiętałem sobie dobrze słowa mojego mistrza prof. Bardiniego: „Panie Wojciechu, nie jest dobrze, jak pewni ludzie w rubryce zawód mają napisane „młodzież”. Widzi pani dziś takich ludzi: na głowie łysina, po bokach zwisa im trochę długich włosów, a oni ciągle udają młodzieżowców. To jest okropne. Nie chciałem być zawodowym młodzieżowcem, tylko uderzyłem wysoko: do kabaretu „Dudek” Edwarda Dziewońskiego. Tam właśnie nauczyłem się fachu. Pracowali tam szalenie surowi „egzekutorzy” w osobach samego Dziewońskiego, pana Wasowskiego, pani Kwiatkowskiej, Michnikowskiego. Byle tekst nie poszedł. Pan Michnikowski czytał i mówił: „Przepraszam, ale ja tego nie wykonam”...

Dziennik Zachodni: Jak pan to przyjmował?
WM: Byłem wściekły, ale potem poprawiałem.

Dziennik Zachodni: Pokazywał pan swoje wiersze mistrzom, pytał ich o radę?
WM: Najpierw żonie, a potem profesorom: Zbigniewowi Raszewskiemu, Bogdanowi Korzeniewskiemu, no i Jurkowi Dobrowolskiemu. Ten ostatni zawsze mówił: skróć o połowę. Do dziś mam naturę studenta i potrzebuję profesora. Niestety, moi najwspanialsi profesorowie już zmarli. Teraz, kiedy napiszę tekst, czytam go córkom, Agacie albo Paulinie.

Dziennik Zachodni: Kiedy w 1962 roku skończył pan polonistykę, dostał pan propozycję pracy naukowej, ale zdecydował się pan na kabaret. Wciągnęło pana życie towarzyskie, wódeczka, kolorowe życie?
WM: Wpłynął na to dom rodzinny. W naszym domu pod Warszawą, w stylu szwajcarskiej przedwojennej willi, królowała muzyka. Słuchaliśmy płyt z patefonu z piosenkami z „Morskiego Oka”, piosenek Hemara, Jurandota, Ordonki. Pamiętam, jak mama ślicznie śpiewała piosenkę Hemara „Niech ci nie będzie żal, nie wołaj mnie”. W liceum w Pruszkowie pisałem wierszyki do programu kabaretowego. Wtedy po raz pierwszy poczułem smak cenzury. Moim cenzorem był dyrektor. Na studiach, kiedy przeniosłem się z mamą i siostrą do Warszawy, wpadłem w wir kabaretowego życia. Bez przerwy siedziałem w Studenckim Teatrze Satyryków, Stodole, Medyku. Tak polubiłem życie kabaretowe, że potem ani chwili się nie wahałem, by zrezygnować z pracy na uczelni. Rodzina urządziła nade mną sąd, nie taki straszny jak w „Trędowatej”, ale nalegała na asystenturę. Nie ma się co dziwić, gdyż ze strony mamy mam tradycje profesorskie, ale to właśnie mama mnie wybroniła.

Dziennik Zachodni: Z badań wynika, że większość Polaków dobrze ocenia czasy PRL–u. Jaki jest pana osobisty rozrachunek z tamtymi czasami?
WM: Nostalgia za PRL to kompletny idiotyzm, ale można zrozumieć, skąd się bierze. Napisałem kiedyś o dwóch facetach. Jeden mówi, że ten socjalizm z lat 60. był z ludzką twarzą. Drugi na to: „To nie była ludzka twarz. To ty miałeś cztery dychy mniej”.

Dziennik Zachodni: Agnieszka Osiecka bała się deklaracji politycznych, bo wiedziała, że przypłaci to zniknięciem z mediów. Pan jednak zdobył się w 1976 roku na podpisanie się pod listem przeciwko Konstytucji PRL, w której deklarowano przyjaźń z ZSRR i przewodnią rolę partii...
WM: Agnieszka miała rację, płaciło się za to represjami. Zabrano mi wtedy paszport na 9 lat. Zszedłem z radiowej anteny, zniknąłem z telewizji. Chcieli zniszczyć moje nagrania w radiu, ale na szczęście tam pracowali ludzie, którzy zapakowali je w pudła i pochowali w szafie. Do więzienia mnie jednak nie wsadzono, więc o co płakać?

Dziennik Zachodni: Myślał pan kiedyś o wyjeździe z Polski na stałe?
WM: Stan wojenny zastał mnie w Szwajcarii. Łaziłem nad Renem, układałem sobie fragmenty tekstów w głowie i czekałem na okazję powrotu. Dostałem propozycję, że mogę mieć od zaraz szwajcarski paszport, a rodzinę można ściągnąć przez Czerwony Krzyż. Miałbym z czego żyć, bo mogłem pracować w paryskiej „Kulturze”. Jednak ani przez sekundę nie miałem wątpliwości, że moje miejsce jest w Polsce. Nie chwalę się, że byłem taki dzielny. To nie ja wybrałem Polskę. To Polska wybrała mnie. Nie mógłbym żyć bez polskiego powietrza.

Dziennik Zachodni: Sądząc po tym, jak ostre teksty puszczała panu cenzura, cenzorzy nie grzeszyli inteligencją. Jak mógł przejść tekst „Po co babcię denerwować” – o staruszce, dla której rodzina drukuje osobne pisemko, żeby nie dowiedziała się prawdy?
WM: Pomógł pomysł inscenizacyjny. Tę piosenkę początkowo wykonywały w „Dudku” Anna Seniuk i Anita Dymszówna, ucharakteryzowane na takie straszne dziewczynki. Cenzura zaczęła ingerować dopiero wtedy jak publiczność zaczęła wyć ze śmiechu i Andrzej Szczepkowski powiedział na widowni głośno: „To przecież jest o Gomułce”. Ale Kobuszewski z Gołasem i inni obsiedli cenzora i trzymali go do rana. Rano cenzor w stanie wskazującym na spożycie poszedł do domu. I było po sprawie. Różne były metody na cenzora. To nie jest jednak tak, że wszyscy byli strasznymi głupkami. Stanisław Dygat, z którym byłem serdecznie zaprzyjaźniony, radził mi, że cenzora trzeba sobie wychować. I ja tak robiłem. Bywało, że szli na rękę. To byli na ogół nieszczęśliwi ludzie. Poza paroma gorliwcami, nikt tego nie robił z zamiłowania. Kiedy dobrze wymyto im mózg, szli do pracy w telewizji lub w prasie.

Dziennik Zachodni: Niektórzy twierdzą, że dzięki cenzurze teksty były bardziej finezyjne, bo trzeba było kombinować...
WM: Nie uważam, żeby to przynosiło takie korzyści. Gombrowicz, który jest dla mnie ideałem ostrego pisania, twierdził w „Dziennikach”, że literatura jest damą surowych obyczajów i nie lubi, jak jej się zagląda pod spódnicę. Pisarz powinien być dotkliwy. Stąd moja krytyczna ocena tego, co się dziś nazywa satyrą. To nie jest satyra robiona z przesłaniem, żeby coś zmienić, tylko po to, żeby dostać brawa i zainkasować pieniądze. Ale mam też faworytów: łodzianina Andrzeja Poniedzielskiego i Artura Andrusa.

Dziennik Zachodni: Po przełomie 1989 roku pisuje pan w prasie wierszowane felietony, w których nie ukrywa pan swoich poglądów politycznych. Czy to oznacza, że chce pan podryfować w kierunku wielkiej polityki?
WM: W żadnym wypadku. Żyjemy w wolnym kraju, ale tyle jest w nim zaszłości zniewolonego umysłu, że potrzeba dwóch, trzech pokoleń, żeby to zmienić. Ja chciałbym to przyspieszyć. Owszem, sympatyzuję z Unią Wolności, bardzo cenię Tadeusza Mazowieckiego. Ale nie zmienia to mojego poglądu, że polityka jest rzeczą obrzydliwą, nieetyczną. Mylił się Jacek Kuroń, z którym często się spotykałem, wierząc w moralność polityki. Jak się spojrzy na świat, to widać, że władza zawsze, w mniejszym czy większym stopniu, deprawuje.

Dziennik Zachodni: Politycy nie próbowali pozyskać pana w szeregi partyjne?
WM: Próbowali, ale nie namówili. Tak samo, jak PZPR chciała mnie skusić mieszkaniem i samochodem. Byłem teraz na spotkaniu założycielskim Partii Demokratycznej. Dobrze znam Frasyniuka i Bujaka, więc mówię im: „Chłopaki, ja się tutaj nie wpiszę, bo nie wpiszę się nigdzie”. Chcę pozostać niezależnym satyrykiem. Satyryk, który przywdziewa barwy partyjne, staje się żałosny.

Dziennik Zachodni: Dlaczego denerwuje się pan, kiedy politycy różnych opcji powtarzają za panem „róbmy swoje”? Przecież te słowa stały się już własnością wszystkich...
WM: Nie denerwuję się, ale do słów trzeba mieć twarz, która

Dziennik Zachodni: Dzisiaj mniej pisze pan dla innych wykonawców. Czyżby problemem była przepaść pokoleniowa?
WM: Nie, finansowa. Te wszystkie biedne panienki – Kayah, Steczkowska czy Stankiewicz – same sobie piszą teksty. To skandal, bo to wielki bełkot. Naprawdę, nic z tego nie zostanie. A Piosenki z Kabaretu Starszych Panów pozostaną, może kilka moich, Agnieszki Osieckiej i Jonasza Kofty.

Dziennik Zachodni: Co panu najbardziej udało się w życiu?
WM: Takie spektakle jak „Hemar”, „Brel”, „Wysocki” w Ateneum, opera w Łodzi „Henryk VI na łowach”, „Awantura w Recco”, „Dyzma” w Chorzowie. Ale masa rzeczy mi nie wyszła.

Dziennik Zachodni: A w życiu osobistym?
WM: Z pierwszą żoną rozstaliśmy się po 29 latach. Była żona napisała o tym książkę. Czy sprawiedliwą? Kobiety nigdy nie są sprawiedliwe. Drugie małżeństwo trwało rok. Jestem ciężkim partnerem w życiu codziennym.

Dziennik Zachodni: „Jeszcze w zielone gramy” to chyba najbardziej optymistyczna piosenka. Czy pan sam potrafi „grać w zielone”?
WM: Cały czas gram. Jestem umiarkowanym optymistą. Myślę, że mój 21-letni wnuk, który studiuje psychologię, mój najlepszy kumpel i jego dzieci, będą korzystali z dobrodziejstw zupełnie innego kraju niż ten, w którym teraz żyjemy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Robert EL Gendy Q&A

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto