Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

- Starość we dwójkę jest łatwiejsza - mówią Hanna i Antoni Gucwińscy (ROZMOWA)

Robert Migdał
Robert Migdał
Hanna i Antoni Gucwińscy
Hanna i Antoni Gucwińscy fot. Tomasz Hołod
- Straszna jest świadomość, że schodzi się w życiu równią pochyłą. Że człowiek wypada już w nicość. To jest przykre - mówi Antoni Gucwiński. - Ale trzeba tą swoją starość nauczyć się znosić. Umieć z nią żyć - dodaje Hanna Gucwińska. Gwiazdy kultowego programu "Z kamerą wśród zwierząt", przez wiele lat gospodarze wrocławskiego ogrodu zoologicznego, opowiadają m. in. o życiu na emeryturze, blaskach i cieniach sławy oraz dobrych ludziach, których mają obok siebie. Rozmawia Robert Migdał

Spokojne życie, sielskie? Jak się Państwu żyje na emeryturze?

Antoni Gucwiński: - Brakuje mi na wszystko czasu, jak to emerytowi (uśmiech). Ale się nie nudzę: znajduję na przykład listy, których nie zdążyłem przeczytać, książki, które odłożyłem na później - takie, które dostałem w prezencie, za które podziękowałem, ale których nie przeczytałem. Wracam też do książek, które lubię - np. do wierszy Tadeusza Różewicza. Jego twórczość była bardzo związana z wrocławskim ogrodem zoologicznym.
Hanna Gucwińska: - Przychodził do nas na herbatkę, a potem chodził po ogrodzie. I pisał: o nosorożcach, o tygrysach.

Wracają wspomnienia.

AG: - Przypomina się dużo tych chwil, które przemknęły. Przychodzi też wiele refleksji na temat tego, co się przeżyło, jak się to życie przeżyło. Na przykład, że robiło się wiele rzeczy, które były stratą czasu. Że teraz - z perspektywy czasu - nie było warto. Że nie wszystko trzeba było robić samemu, że niepotrzebnie się człowiek przepracowywał ponad miarę. Organizowaliśmy na przykład we Wrocławiu trzy wielkie międzynarodowe kongresy przyrodnicze. Jeden taki kongres, jego przygotowanie, zajmował mi co najmniej rok: zaproszenie prawie 300 osób, kłopoty językowe. Oczywiście to były wspaniałe dla nas kontakty ze światem, ale kosztowały mnóstwo pracy, wysiłku. Dziś bym wziął sobie kogoś do pomocy, a nie robił wszystkiego sam.
HG: - Niestety te kontakty się pourywały.
AG: - Mój następca na stanowisku dyrektora ogrodu zoologicznego dopuścił do tego, że korespondencja, która była zaadresowana na mnie i na żonę, wracała do nadawcy, z dopiskiem "adresat nieznany". A wiedział przecież w zoo, gdzie mieszkamy - parę ulic od ogrodu. Wystarczyło nam odesłać te listy. Muszę jednak sprawiedliwie przyznać, że ta sytuacja to też trochę niedbalstwo z mojej strony, bo odchodząc jest taki zwyczaj, że rozsyła się dokładną informację o zakończeniu pracy, dziękuje się szefom innych ogrodów zoologicznych i zostawia się swoje nowe namiary.
HG: - Ale, jeśli chodzi o nasze odejście, to się tak szybko działo, że nie zrobiliśmy tego.
AG: "Oddajcie klucze od sekretariatu i nie ma was" – usłyszeliśmy. Ale nie ma co się wyżalać na to, co było. Teraz razem z żoną próbujemy się trochę "wyzwolić z zawodu" - nie jest to łatwe, jak pan słyszał: kogut pieje, pies szczeka… Nie da rady żyć bez zwierząt: a to policja nam przywozi jakieś znalezione zwierzęta, a to ludzie podrzucają. Bo do Gucwińskich "przyschło", że każdym zwierzakiem się zajmą, pomocy nie odmówią. Jelenia nam na szczęście jeszcze nie przywieźli (uśmiech).
HG: - Ale już żółwie tak. I ptaki - skrzywdzone, poranione.

Ale ludzie nie tylko podrzucają Państwu zwierzęta, ale też cały czas o was pamiętają: listy piszą, dzwonią.

AG: - Odręczne, bo maila nie mamy. Nie jesteśmy skomputeryzowani - znaczy się komputer w domu jest, ale leży w kartonie, nierozpakowany. Nie opanowaliśmy współczesnych metod kontaktu. Może się jeszcze tego nauczymy. Byłoby nam łatwiej, niż tylko ręcznie pisane listy.
HG: - A ja tam myślę, że dobrze, że tego internetu nie mamy, bo go nie czytamy. I nie musimy widzieć tych bluzgów paskudnych, też na swój temat. Gdybym to czytała, to bym nie wytrzymała nerwowo.

Ostatnio znów o Państwu jest głośno. Znów z powodu zwierząt. Ile ich macie?

HG: - Dużo. I o wszystkie dbamy. Dwa bure koty mamy, co je matka urodziła i zginęła, więc trzeba było się nimi zająć.
AG: - Dwa psy. Jeden darowany, 10-letni staruszek. Żółw, jeż. A z jeżami to mamy cały czas przygody. Ostatnio, bardzo brutalną, dwa dni temu. HG: - Patrzę, a w ogródku wrona coś dziobie. Myślałam, że to orzech. A ona jeża próbowała zabić. W gołe ręce jeża chwyciłam i go uratowałam, choć przez dwa dni czułam ręce od tych igieł - całe obolałe były. I w domu jest teraz z nami, poraniony, ale trzeba go podkarmić i wtedy go wypuścimy.

I na wsi, w gospodarstwie pod Miliczem, macie konie. To przez nie ostatnio było o was głośno: że Gucwiński zamęczył konia, że działacze z Ekostraży musieli konia ratować, bo zwierzę było chore, leżało, wstać nie mogło. Jak to było z tym koniem?

AG: - Gospodarstwo, które mieliśmy, przekazaliśmy młodym ludziom - rodzinie z Wrocławia. Zrobiliśmy to, bo nam już było ciężko je prowadzić.
HG: - Ale warunek był taki, że przejmą gospodarstwo, ale konie zostaną na miejscu. I mieli dbać o nie, pilnować. Ale jednej nocy Ekostraż napadła na ich gospodarstwo: siatki poprzecinali, weszli na prywatny teren.
AG: - Niedawno przekazaliśmy im to gospodarstwo w opiekę i obserwujemy, czy sobie dają radę. Obiecaliśmy im pomóc, wprowadzić ich we wszystko. A tu nagle taka akcja...
HG: - To bardzo dobrzy ludzie, przywiązani do tych naszych koni. A szarpać tymi zwierzętami, które tam są 20 lat, to jest niehumanitarne. Wie pan, temu koniowi, o którego rozpętała się cała burza, nic się nie działo, poza tym, że miał chore dwa kolana. Ten koń był w grupie - Ekostraż nie miała prawa tam wchodzić, bo konie mogły wpaść w popłoch, mogły wpaść na ogrodzenia. A oni weszli, ciągnęli go, wrzucili na samochód i wywieźli.
AG: - Zabrali go i... uśpili.
HG: - Ten koń chorował parę lat, ale chodził, choć go bolało. Owszem - można go było wcześniej uśpić. Ale nam to nawet do głowy nie przyszło, żeby zabić zwierzę. Chcieliśmy, żeby dożył na pastwisku swoich dni: miał dookoła piękne pastwisko, siano kupowaliśmy cały czas. Był w gorszej kondycji od innych, ale dotychczas chodził, jadł...
AG: - Sytuacja była bez wyjścia, bo choroba cały czas się posuwała. To była choroba niewyleczalna, a koń był cały czas pod opieką weterynarza. I dodatkowo pod moją opieką, bo ja też przecież dyplomu nie oddałem, nadal jestem weterynarzem. Najmowaliśmy też pracownika do zajmowania się końmi. Ten koń był chory, ale zaopiekowany. Miał w spokoju, u nas, dożyć swoich dni. Teraz powoli wycofujemy się z zajmowania końmi, ale to nie są króliki, które weźmie się do kapelusza i przeniesie w inne miejsce. Tylko trzeba logicznie, spokojnie przeprowadzić. Nam nie zależało na tym, żeby je sprzedać, bo by od razu poszły na rzeź. Chętnych było wielu, ale nigdy się na to nie zgadzaliśmy. Policja skierowała już sprawę do prokuratury i czekamy na to, co prokurator powie. Była wizja lokalna, był lekarz weterynarii, urzędowy. Na miejscu stwierdzili, że konie mają dobrą kondycję i bardzo dobre warunki.

Po tym zamieszaniu z koniem zagościły u Państwa i niepotrzebny stres, i nerwy.

AG: - Na własne życzenie. O oddaniu tych koni pod czyjąś opiekę trzeba było myśleć 20 lat temu. To był przez ostatnie lata dla nas spory wysiłek: i finansowy, i fizyczny. To gospodarstwo w Bukowicach to była nasza odskocznia, ale potem stało się uciążliwe. Nawet jeśli chodzi o sam dojazd na miejsce - ja sam już coraz gorzej jeżdżę. Dwa miesiące temu przestałem sam prowadzić - kolana mnie bolą bardzo. Trudno mi było sprzęgło wciskać…

Starość boli? I fizycznie, i psychicznie?

AG: - Straszna jest starość.
HG: - Oj tak…
AG: - I ta świadomość, że się schodzi w życiu równią pochyłą. Że człowiek wypada już w nicość. To przykre.

Zwłaszcza, że byliście Państwo całe życie aktywni.

AG: - I pewnie dlatego to nas bardziej boli, niż innych. I szybciej depresja się pojawia, bo jest nagły przeskok: z dużej ilości obowiązków, życia w ciągłym ruchu, w stan: "Ojej, ja mam dzisiaj wolny dzień. Co ja będę robił?". U nas ten zły czas złych myśli już minął. Trzeba po prostu na starość, na siłę, znajdować sobie zajęcie.
HG: - Mamy trochę rzeczy nierozpakowanych, w pudłach. Po 10 latach ciągle coś w nich odkrywamy. I to jest ten plus.
AG: - Ostatnio na przykład znalazłem listy, które pisał do nas Stanisław Dygat, pisarz, mąż Kaliny Jędrusiak.
HG: - Przyjaźniliśmy się i z nim, i z Kaliną. Oni koty hodowali…
AG: - Czyta się te rzeczy, wspomina. Bardzo żyjemy wspomnieniami, tego co było. Bo i mamy duże archiwum fotograficzne, mnóstwo zdjęć. Jest co oglądać. Nagrania mamy na kasetach. Tylko czasu brakuje, żeby przez to wszystko przejść.

Jak wygląda Państwa zwykły dzień?

AG: - Wstaję tak, jak wstawałem przez 40 lat: przed 7 rano. Też w soboty i niedziele. Muszę zająć się zwierzętami, które mamy w domu: koty, psy, żółwie, ptaki. I cały dom trzeba ogarnąć - bo jesteśmy przecież sami: posprzątać dookoła, zwierzęta karmić. No i ta zieleń dookoła, ogród - przecież sam pan widzi, ile tu jest roślin. Dobrze, że ta praca jest, bo inaczej człowiek by siedział cały dzień przed telewizorem. A tak to się trochę poruszam.
HG: - A samemu nie jest łatwo. Zwłaszcza, kiedy wiele spraw nagle spada człowiekowi na głowę. Raz mąż stracił przytomność, zabrali go do szpitala i zostałam sama. Akurat stało się tak, że nam jakąś pożyczkę potrącili z konta i zostałam nie dość, że sama, bez grosza. Telefon - bo nie był zapłacony na czas - został zablokowany. Pieniędzy nie miałam, żeby dojechać do męża do szpitala. Tragedia. Przeżyliśmy i takie ciężkie chwile.
AG: - Bo wie pan - im człowiek starszy, tym nawet te proste rzeczy zaczynają sprawiać trudność. Dawniej pójście na pocztę i zapłacenie rachunków, to był drobiazg do załatwienia. W tej chwili to jest dla nas wyprawa. Zrobienie tych samych rzeczy, co kiedyś, dziś - gdy człowiek jest starszy - kosztuje o wiele więcej wysiłku. I w miarę wieku, pojawia się jakiś lęk: czy dam radę coś zrobić, czy będzie na czas, czy wszystko będzie dopilnowane - takie zupełnie niepotrzebne martwienie się. Poza tym, co widzimy po sobie, zaczynamy unikać ludzi, zamykamy się w sobie. To bardzo trudny okres w życiu. Choć muszę panu powiedzieć, z drugiej strony, jest jeden plus: to wspaniały okres w życiu, bo... niczego nie musimy. Jesteśmy niezależni. Wybieramy tylko takie otoczenie, w jakim się dobrze czujemy, spotykamy się z ludźmi tylko takimi, w jakich towarzystwie czujemy się swobodnie. Robimy, co chcemy. Na przykład dwie godziny dziennie poświęcamy wronom, dzikim ptakom.
HG: - Dzikim, ale się trochę oswoiły. Przylatują, siadają koło mnie i czekają na poczęstunek. A gdy nie mam tego, czego chcą to patrzą mi w oczy zdziwione: "No co? Nic nam nie dasz?"
AG: - Wrony najbardziej lubią parówki-berlinki (uśmiech)
HG: - Cieniutkie, a jak damy im jakąś inną kiełbaskę, to przerzucają, odwracają, i nie wezmą.
AG: - I jeże przychodzą. No i gołębie. Tych przylatuje mnóstwo. Pół tony pszenicy na sezon na nie idzie.
HG: - "Obrabiają" nam werandę, ale człowiek nie przegoni przecież: bo to jeden gołąb ze skrzydłem opuszczonym przyleci po pomoc, inne są głodne.

Mówi się, że na starość człowiek robi się drobiazgowy.

AG: - Bardzo. Sam po sobie to widzę. Zajmuję się teraz drobiazgami, którymi nigdy wcześniej bym się nie przejmował, bo nie było czasu. "A jaka leży przed domem wycieraczka?", "A czy jest w tym miejscu, co być powinna?", "A może tak ją lekko przesunąć w bok?", "A czy szczotka do butów wisi na swoim miejscu?". Na starość człowiek ma odwróconą uwagę - od tych wielkich rzeczy, na te właśnie drobiazgi. I właśnie one wypełniają harmonogram całego dnia.

Brakuje niekiedy sił, żeby rano wstać, żeby z łóżka się ruszyć?

AG: - Bardzo brakuje.
HG: - Coraz gorzej jest z chodzeniem. Tu boli, tam boli. Ja miałam wypadek na szyję i już mnie w tym miejscu szyja boli, trudno głową ruszyć. Poza tym po tych różnych nagonkach na nas, które trwają już parę lat, to mam obustronne porażenie błędników - nie mogę utrzymać pełnej równowagi.
AG: - Żona jest bardzo wrażliwa i jej organizm reaguje na każdy, nawet najmniejszy stres.
HG: - Było i tak, że trafiałam do szpitala, bo nie mogłam chodzić - tak mnie stres paraliżował.

W tym codziennym życiu, w codziennych sprawach, musicie Państwo radzić sobie sami?

AG: - Na rogu ulicy mamy sklep "Żabka" i jest tam cudowna pani kierowniczka. To ona właściwie prowadzi zaopatrzenie naszego domu.
HG: - Dzwoni do nas, spisuje listę potrzebnych nam rzeczy. To wielka pomoc dla nas. Znajdzie niekiedy coś dobrego, o czym nie wiedzieliśmy, że nawet istnieje. I nam podrzuca te nowości. Ostatnio odkryła przed nami przepyszny smalec do chleba. Cudo.
AG: - Poza tym przywozi nam to wszystko do domu. I jej mąż nam pomaga, i syn. To jest ogromna pomoc. Zwłaszcza, że ostatnio mam ataki duszności - gdy idę 100 metrów, to muszę sobie zrobić krótką przerwę. Kiedyś to było nie do pomyślenia, kiedyś to ja biegałem. I jak tu jeszcze samemu zakupy zrobić i je do domu przynieść?

Sami Państwo sobie gotujecie? Obiadki? Kolacyjki?

HG: - Nie za bardzo.
AG: - Pani z "Żabki" nam dostarcza wiele rzeczy gotowych, do podgrzania. Zamawiamy też na wynos. Pizzę od czasu do czasu. A i znajomi restauratorzy nam podrzucą coś dobrego, od czasu do czasu.
HG: - Obecnie nie mam takiej celebracji żywieniowej, jaką miałam jako młoda dziewczyna. Bo moja mama specjalizowała się w kuchni i potrafiła zrobić cuda. Ale zapewniam - głodni nie chodzimy.

Ze starymi znajomymi utrzymujecie Państwo kontakt?

AG: - Spotykamy się, siadamy najczęściej tu, gdzie teraz, w salonie w piwnicy - bo tu najciszej i najchłodniej. Albo - gdy jest dobra pogoda - na ławeczce z wronami.

Pewnie wielu znajomych się wykrusza.

AG: - Niestety. Jest ich coraz mniej. Umierają.
HG: - To jest dla nas tragiczne. Ale na szczęście wielu przyjaciół nadal żyje. Mam przyjaciółkę w Gorlicach, z którą zawarłam znajomość, gdy obie miałyśmy po siedem lat. I do tej pory ona stale jest przy mnie - choć na odległość. Zawsze do niej mogę zadzwonić, zawsze możemy porozmawiać. Trzymamy się tak razem, przez lata. To wielkie wsparcie. I wiem, że to jest prawdziwa przyjaźń, a nie dlatego, że Gucwińska stała się popularna, jak jakaś celebrytka-pani z telewizji. Ona i ja przeżywamy razem swoją starość. Ale niestety wiele śmierci przyjaciół muszę przeżyć - jak odejście mojej przyjaciółki z Gdyni.
AG: - Bardzo to przeżywamy. Nawet na odległość. Ostatnio był pogrzeb, w Płocku, naszego przyjaciela, dyrektora tamtejszego ogrodu zoologicznego - studiował tutaj, we Wrocławiu. Ta lista znajomych w notatniku z adresami i telefonami się skraca.

Kiedyś Hanna i Antoni Gucwińscy byli znani w mieście. Zapraszani na spotkania, koncerty, wydarzenia. A teraz?

AG: - Zaproszenia na różne imprezy przychodzą, ale jest ich coraz mniej. "Wypada się z obiegu"…

Macie nadal żal o to, jak władze Wrocławia potraktowały Was po kilkudziesięciu latach pracy w zoo? Czujecie się potraktowani po macoszemu?

HG: - Po macoszemu to za mało powiedziane.
AG: - Powinni się z nami ładnie pożegnać, a tego nie zrobili. Jest żal.
HG: - I zniszczono nam opinię, na którą całe życie pracowaliśmy. Mamy etykietę ludzi, którzy znęcali się nad zwierzętami. Przeciągnęli nas przecież przez sądy, przecież mamy wyrok za znęcanie się nad misiem Mago. Przyjęliśmy ten wyrok, żeby się w końcu "od nas odczepili". A czemu nie powiedzieli, co tak naprawdę działo się z misiem Mago? Każdy usta zamknął i milczy. A przecież pomieszczenia, w których siedział, były budowane przez Niemców dla niedźwiedzi - nie powiemy, że dobre, ale pewne, że niedźwiedź z nich nie wyjdzie. Na przodzie był wolny wybieg - z tego właśnie wybiegu wyskoczyła wcześniej niedźwiedzica, matka Mago i myśmy się bali, że ten ogromny Mago jak wyjdzie, to momentalnie wyskoczy na ludzi. A ten, kto pracuje w ogrodzie zoologicznym, kto prowadzi ogród, też odpowiada za bezpieczeństwo ludzi.

A nie można było przebudować wybiegu, dać dodatkowych zabezpieczeń i wypuścić Mago?

HG: - Oczywiście - wystarczyło na ostatnim wybiegu dać szybę. I myśmy prosili miasto o to. Chodziło o 300 tysięcy złotych. Ale poprzedni prezydent Wrocławia - Rafał Dutkiewicz - powiedział do męża: "Ja pieniądze mam, ale panu ja ich nie dam. Ja dam nowemu dyrektorowi".
AG: - To był po prostu sposób pozbycia się mnie z ogrodu: wywołanie afery, włączenie do tego niektórych dziennikarzy. I się udało. Ale - było, minęło. Żyjmy tym, co teraz jest. Dość narzekania.

Fani programu "Z kamerą wśród zwierząt" nadal o Was pamiętają. I Was kochają.

HG: - Cały czas. Przysyłają kartki, listy - nie tylko od święta. Na klamce furtki do domu znajdujemy przywiązane paczuszki z prezentami. Bez przerwy dostajemy telefony od ludzi z deklaracjami: "Gdyście państwo czegoś potrzebowali, proszę o kontakt". Życzliwość ludzi jest wobec nas ogromna.
AG: - Może to taka zmasowana akcja "opieki nad seniorami" (uśmiech).
HG: - To, co dawaliśmy ludziom przez lata przez okienko telewizora, to teraz ludzie nam oddają. Ta życzliwość teraz procentuje. To miłe, że wielu ludzi nas tak dobrze wspomina, że nas nadal lubią.
AG: - Gdziekolwiek się pojawimy, to odczuwamy sympatię ludzi.

Co teraz jest dla Państwa ważne w życiu?

AG: - Że możemy chodzić, że mamy opiekę lekarską - nie musimy nawet jechać, sami po nas przyjeżdżają. Karetką.
HG: - Ooo, ta karetka to za pierwszym razem zrobiła popłoch wśród sąsiadów: "Że Gucwińscy umierają. Że coś im się stało złego". Mąż musiał chodzić po sąsiadach i tłumaczyć, żeby się nie denerwowali. Ratownicy są super - młode chłopaki. Już wiedzą, kiedy i jak mnie podtrzymać, żebym nie upadała. Bo ja przez te chore błędniki chodzę jak pijak.
AG: - A i lekarza mamy cudownego - teraz nawet, choć jest na wakacjach, to dzwoni: "A recepty macie? A leki? A czegoś nie potrzebujecie?". Szkoda, że PESEL-a nie można zmienić, na niższy, chociaż muszę panu powiedzieć, że w porównaniu z innymi naszymi rówieśnikami, rzeczywiście Bozia jest dla nas łaskawa: chodzimy, mamy dach nad głową, mamy co zjeść. Dbamy o siebie, jak możemy.

A zaszczepiliście się Państwo przeciw koronawirusowi?

HG: - Od razu, kiedy tylko można było. Nie filozofowaliśmy, bo jedni mówią tak, drudzy inaczej. Wiedzieliśmy, że trzeba to zrobić i koniec. Bez dyskusji. Nie miałem żadnych skutków ubocznych, niczego nie odczułam po…
AG: - A ja odczułem po szczepieniu i odczuwam do dzisiaj. Duszność taką…
HG: - To starość, a nie po szczepionce.

Macie Państwo jakieś marzenia do spełnienia?

AG: - Żeby jak najdłużej człowiek był samodzielny, żeby nie musiał być zależny od drugiej osoby, w takim sensie, że musi ktoś pomóc wstać, zmienić pozycję, towarzyszyć w drodze do toalety.
HG: - Na szczęście to nas omija. Nasze życie nie jest beznadziejne. I ta świadomość, że nie jesteśmy sami na świecie, że są dobrzy ludzie wokół nas - to jest bardzo dla nas ważne.

Myślicie Państwo niekiedy o śmierci?

AG: - Przychodzą takie myśli. Coraz częściej. Nasza pani kardiolog, która nas prowadzi, mówi nam: "Słuchajcie, jest nieźle, ale lepiej nie będzie".
HG: - Jak ks. Golec był naszym proboszczem, 20 lat temu, na ul. Wittiga, to mówił: "Bądźcie spokojni, będziemy was chować na cmentarzu na ul. Smętnej. Zajmiemy się tym".
AG: - Ale ksiądz zmarł i teraz sami musimy zadbać o swój pogrzeb, o to, gdzie zostaniemy pochowani. Trzeba to ogarnąć: miejsce, formę, koszta. Żeby nie było z nami tak, jak z gwiazdą TV Ireną Dziedzic, co ją tygodniami w lodówce trzymali, bo nie miał jej kto pochować. Dlatego już najwyższy czas pomyśleć o tym, zorganizować samemu, bo nie mamy rodziny.

Chyba waszym szczęściem jest to, że jesteście razem, we dwójkę.

AG - Starość we dwójkę jest łatwiejsza, to prawda. Jest do kogo się odezwać, jest "echo" - ktoś odpowiada (uśmiech)
HG: - Chociaż z czasem się głuchnie, gorzej rozumie. Trzeba się tą swoją starość nauczyć znosić. Umieć z nią żyć.
AG: - Te 10 lat na emeryturze bardzo szybko przeleciało. Chcielibyśmy, żeby to zdrowie nas nie opuszczało, przynajmniej przez następne 10 lat.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto