Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wojna za wschodnią granicą. Żony i dzieci ukraińskich bojowników są bezpieczne na Opolszczyźnie

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Aleksandra spod Nadwirnej i jej pięcioro dzieci. Najmłodsza, 11 miesięczna córka weszła do Polski na rękach swojej matki
Aleksandra spod Nadwirnej i jej pięcioro dzieci. Najmłodsza, 11 miesięczna córka weszła do Polski na rękach swojej matki Krzysztof Strauchmann
- Gdyby nie małe dzieci, ja też bym chwyciła za broń, bo płonie mój kraj. Jednak boję się, żeby Rosjanie nie zrobili czegoś moim dzieciom – mówi Nadia z Nadwirnej, która w niedziele szczęśliwe dojechała do Prudnika.

- Miałam szczęście. Tylko pięć godzin czekaliśmy na odprawę. Rodziny z małymi dziećmi do 2 lat puszczali przez granicę w pierwszej kolejności – opowiada pani Ola, bo kiedy płacze tak zwracają się do niej nowe koleżanki w Prudniku. - Mąż przywiózł mnie do granicy samochodem, ale jemu zabronili wyjazdu.

Pani Aleksandra pochodzi z wioski leżącej siedem kilometrów od Nadwirnej. Choć u nich jest teraz spokojnie, bardzo szybko po wybuchu wojny zdecydowała, że musi uciekać z piątką swoich dzieci (od 11 miesięcy do 16 lat, najmłodsze jeszcze przy piersi). W piątek, drugiego dnia wojny, już była w Polsce.

Jak tu trafiła? Ma przyjaciół w Trzebini pod Prudnikiem, zadzwoniła i zapytała czy ją przyjmą. W sprawie transportu zadzwoniła do znajomego z Niemysłowic. Bardzo szybko przyjechał na wschodnią granicę, zapakował całą rodzinę do auta i zabrał do Trzebini. Tam po jednym noclegu wnuczka polskiej przyjaciółki zamieściła w internecie ogłoszenie, że szuka dla nich taniego mieszkania.

- Przeczytałem tą informację, zadzwoniłem i pojechałem do Trzebini, żeby ich wszystkich zabrać do hotelu Oaza w Prudniku, bo jest już zatwierdzony przez wojewodę punkt kierowania uchodźców z Ukrainy – opowiada Radosław Roszkowski, starosta prudnicki. Wokół pierwszej w Prudniku rodziny ukraińskich uchodźców natychmiast zebrała się też kobieca grupa wsparci, bo przyjechali tylko z najpotrzebniejszymi ubraniami.

- Wszystko im organizujemy. Na początek wózek, bo najmłodsze dziecko przyjechało na rękach - mówi Jolanta Drozdowska z Prudnika. - Znajdujemy rodziny, które mają dzieci w tym samym wieku, dzielą się. Ludzie chcą im kupować nowe rzeczy, bo wiedzą do kogo to trafi.

Tylko kobiety i dzieci

Nadia z Nadwirnej przyjechała do Prudnika w niedzielę z trójką dzieci (13, 12 i 10 lat). Prudnik zna, ma tu znajomych, bo jest miejską radną, a Nadwirną łączną z Prudnikiem partnerskie stosunki. Odwiedzają się delegacje miejskie, jest prowadzona wymiana młodzieży.

- Do nas jeszcze wojna nie doszła, ale wiadomości były bardzo złe, że liczne miejsca są bombardowane – opowiada. - Gdyby nie małe dzieci, ja też bym chwyciła za broń, bo to mój kraj.

Mąż zawiózł ich na granicę ukraińsko – węgierską, żeby uniknąć stania na polskiej granicy. Z drugiej strony przyjechał Bartek Lewandowski, znajomy prudnicki przedsiębiorca. Zabrał ich do Polski. Udało się im skrócić podróż do 20 godzin.

- Mój mąż chce bronić ojczyzny, bo jak nie my, to kto będzie jej bronić? – opowiada Nadia. - Mężczyźni praktycznie od nas nie wyjeżdżają, jadą tylko kobiety i dzieci. Nikt z nas się nie spodziewał, że nadejdą takie czasy. Bardzo dziękujemy wszystkim za pomoc, jaką dostajemy w Polsce.

Prudnik przyciąga uchodźców z powodu swoich wieloletnich partnerskich stosunków z Nadwirną. Ukraińcy przyjeżdżają prywatnie, do znajomych, a dopiero potem przenoszą się do zatwierdzonych urzędowo miejsc, które dostaną państwową refundację kosztów pobytu. Inni uchodźcy przyjeżdżają do Ukraińców już pracujących w Polsce, do znajomych, lub znajomych swoich znajomych. W Kluczborku człowiekiem – instytucją, nieoficjalnym konsulem ukraińskich uchodźców stał się Edward Wojciechowski, który od roku mieszka i pracuje w Polsce. Uciekinierzy piszą do niego, proszą o pomoc, a on ją organizuje.

- Mnie poprosił w niedzielę, żebym pojechał za dwie godziny na granicę, bo trzeba przywieźć do Kluczborka ukraińskie rodziny – mówi Jarosław Skrzeczyna z Kluczborka. – Pojechaliśmy we trzech kolegów jednym autem. Na granicy ich mężowie mieli wrócić do siebie, a my pokierować dalej ich samochodami. W mojej rodzinie ojciec pozostał. Pozwolono mu, bo ma troje dzieci i jest zwolniony od wojska. Poza tym zwolnieni są tylko inwalidzi i zbyt starzy lub za młodzi na wiek poborowy. Na granicy znaleźliśmy się bardzo sprawnie. Tam są nasi harcerze, strażacy, policjanci. Świetnie kierują ruchem i wszystko jest dobrze zorganizowane, choć bałem się, że będzie chaos.

Tysiące Ukraińców przywozi na granicę swoje rodziny i wraca do domu, żeby walczyć. Z drugiej strony przyjeżdżają z całego kraju tysiące polskich wolontariuszy, chodzą po parkingu i pytają kogo z Ukrainy i gdzie trzeba zawieść do Polski. O pieniądze nikt nawet nie pyta.

- „Moi” Ukraińcy wcześniej jechali 40 godzin. Byli tak zmęczeni, że tylko przykryli się kocami i zasnęli – opowiada Jarosław Skrzeczyna. - Podróż powrotna nie obyła się jednak bez przygód. Nie mogliśmy nigdzie kupić paliwa, na autostradzie mijaliśmy wygaszone stacje. Już za Strzelcami Opolski w lesie auto stanęło, bo zupełnie zabrakło benzyny. Na szczęście to było już blisko domu, zadzwoniłem po brata. Przywiózł benzynę.

Uciec, ale jak?

Po trzech dniach podróży, w poniedziałek nad ranem trzy ukraińskie rodziny zakwaterowano w kampusie sportowo – rekreacyjnym w Kluczborku. Kolejni już jadą. Nie wszyscy jednak mogą się wyrwać, bo najtrudniej uciec z miejsc, gdzie wojna już trwa.

- Bardzo chcę ściągnąć bliskich do Polski, ale nie mogą wyjechać z miasta. Nie wychodzą z domu, kiedy godzinę temu rozmawialiśmy przez telefon siedzieli w piwnicy, bo zaczął się tak intensywny ostrzał, jakiego jeszcze nie było – opowiada Lena z Prudnika, która od 3 lat ma pracę i mieszkanie w Prudniku.

W mieście pod Donbasem zostawiła rodziców, babcię, ciocię, kuzynów i psa. Teraz drży o ich los.

- Do lotniska mają daleko. Pociągi nie jeżdżą, linie kolejowe zostały zbombardowane. Mają auto, ale to 1800 kilometrów drogi – mówi Lena. - Bankomaty nie działają, a większość pieniędzy na kontach. Na szosach i poboczach leżą miny. Jedna rodzina z mojego miasta najechała na taką minę, wybuch przeżyła tylko córeczka. Czekamy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wojna za wschodnią granicą. Żony i dzieci ukraińskich bojowników są bezpieczne na Opolszczyźnie - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto