Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Członkowie zespołu ratunkowego "N" zamiast jechać po chorą dziewczynkę posilali się w zajeździe

Izabela Kacprzak
W wielu przypadkach dojazdy „enek” do małych pacjentów trwały niepokojąco długo. Też jesteśmy ludźmi i mamy swoje potrzeby - mówi lekarz, który zamiast spieszyć się do chorego dziecka, postanowił zjeść obiad.

W wielu przypadkach dojazdy „enek” do małych pacjentów trwały niepokojąco długo. Też jesteśmy ludźmi i mamy swoje potrzeby - mówi lekarz, który zamiast spieszyć się do chorego dziecka, postanowił zjeść obiad.

Członkowie zespołu ratunkowego "N", zamiast jechać do szpitala w Raciborzu po czteromiesięczną dziewczynkę cierpiącą na niewydolność oddechową, przez 50 minut posilali się w przydrożnym zajeździe. Dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach dyscyplinarnie zwolnił lekarza Marka P., pracę stracili również pielęgniarka, sanitariusz oraz kierowca.

Sprawa wyszła na jaw podczas analizy statystyki wyjazdów zespołu do transportu noworodków - tzw. "enki". Okazało się, że w wielu przypadkach dojazdy do małych pacjentów trwały niepokojąco długo.

24 marca o godz. 11.10 do zespołu zadzwonił lekarz ze szpitala w Raciborzu. Na transport czekała czteromiesięczny dziewczynka, wcześniak z zapaleniem płuc i niewydolnością oddechową. Miała zostać przewieziona do Śląskiego Centrum Pediatrii w Zabrzu.

Karetka wyjechała na sygnale o 11.45. Na miejscu była o godz. 13.45, czyli na przejechanie ok. 70 km potrzebowała aż... dwóch godzin! Jak się później okazało, po drodze zespół zatrzymał się w zajeździe w Szymocicach, kilka kilometrów od Raciborza. Ratownicy spędzili tam 50 minut. Decyzję o zatrzymaniu się na posiłek podjął Marek P., lekarz z ponad 20-letnim stażem, specjalista z dziedziny pediatrii, neonatologii i radiologii. Przez 10 lat pracował na intensywnej terapii noworodkowej.

To prawda, mieliśmy takie przykre zdarzenie - potwierdza Krzysztof Leki, dyrektor ds. lecznictwa Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach.

Członkowie zespołu zostali przesłuchani. Marek P. stwierdził, że nie pamięta, by się zatrzymywał, a kierowca powiedział, że zatrzymali się na chwilę, by się czegoś napić. Potem sanitariusz przyznał, że był jeszcze posiłek, a pielęgniarka - że zatrzymali się w restauracji i spędzili tam długi czas. Kierowca, sanitariusz i pielęgniarka zeznali, że zrobili to na polecenie lekarza.

Dyrektor Leki: - Podjęliśmy decyzję o zwolnieniu dyscyplinarnym lekarza, w trybie natychmiastowym wypowiedzieliśmy mu kontrakt. Pozostałym członkom "enki" daliśmy trzymiesięczne wypowiedzenia. Takie zachowanie jest karygodne. Nie możemy tolerować takich zachowań. Każde zlecenie dla pogotowia ratunkowego jest pilne i ratujące życie.

Dyrekcja Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach zgłosiła sprawę w prokuraturze i Śląskiej Izbie Lekarskiej. Zajmie się nią również rzecznik odpowiedzialności lekarskiej. Markowi P. grozi Sąd Lekarski.

Jednak lekarz nie czuje się winny. Sugeruje, że to efekt ostatnich nieprzychylnych publikacji w ogólnopolskiej gazecie na temat katowickiego WPR i jego wypowiedzi.

- Jak się szuka kija, to się go znajdzie - mówi zdenerwowany.

Jeszcze niedawno w mediach Marek P. zarzucał dyrektorowi pogotowia wojewódzkiego, że sprowadza zagrożenie dla życia i zdrowia noworodków. Dyrektor chciał zredukować (co jest zgodne z prawem) zespół "enki" z czterech do trzech osób. Zrobiła się burza, a decyzję dyrektora określono jako "bandytyzm".

Drugim ogniskiem zapalnym była sprawa użytkowania karetki "N", ufundowanej przez fundację do przewożenia noworodków. WPR wykorzystuje ją również jako karetkę "R" (reanimacyjną), gdyż dwa lata temu nie otrzymał na taką karetkę kontraktu. Ostatnio jeden z lekarzy tej karetki, pediatra, odmówił wyjazdu do nieprzytomnej dorosłej osoby. Swierdził, że "jest lekarzem z enki". Został za to dyscyplinarnie zwolniony z pracy.

To nie był pilny wyjazd. Skontaktowałem się w drodze z lekarzem, który prowadził dziecko. Mieliśmy je przewieźć do dalszej diagnostyki. Nie było zagrożenia życia - tłumaczy dzisiaj przyczynę zatrzymania się zespołu w zajeździe w Szymocicach Marek P.

Czteromiesięczna dziewczynka miała dysplazję oskrzelowo-płucną, była po tzw. wentylacji. Przewożono ją podłączoną do monitora.

- Mnóstwo zespołów tak robi - przekonuje jednak lekarz. - Przecież my potrafimy przez 12 godzin z karetek nie wychodzić. Też jesteśmy ludźmi i mamy swoje potrzeby.

Ale przyznaje, że tego dnia zaczął pracę dopiero o godz. 10, a to był drugi wyjazd. Utrata pracy go nie martwi. - Mam już kilka propozycji, jeszcze się nie zdecydowałem - mówi.

Jednego tylko żałuje: zespołu.

- Bo to była moja decyzja, a oni stracili pracę.



Powiedział nam
Prof. Antoni Dyduch, konsultant wojewódzki ds. pediatrii

- To skandal. Nie przekonuje mnie tłumaczenie, że to był wyjazd transportowy. Pogotowie nie płaci za siedzenie lekarzy czy pielęgniarek w restauracjach, tylko za ratowanie ludzi. Jeśli jedzie się do chorego dziecka, to wyjazd zawsze jest pilny. Naruszono etykę i zasady. Dyscyplinarne zwolnienie z pracy było według mnie w pełni uzasadnione. (ika)

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Policja podsumowała majówkę na polskich drogach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Członkowie zespołu ratunkowego "N" zamiast jechać po chorą dziewczynkę posilali się w zajeździe - Opole Nasze Miasto

Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto