Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kresowa Atlantyda profesora Stanisława S. Nicieji: Kanon polskości leży na Kresach

Bolesław Bezeg
Bolesław Bezeg
Prof. Stanisław Nicieja z żoną Haliną w ich pełnym historycznych pamiątek domu.
Prof. Stanisław Nicieja z żoną Haliną w ich pełnym historycznych pamiątek domu.
Prof. Stanisław Sławomir Nicieja wydał właśnie dziewiętnasty tom "Kresowej Atlantydy" i już pracuje nad tomem dwudziestym. O jego kresowej pasji, polskości i filozofii życia rozmawialiśmy z nim w obecności wspierającej go w tej pracy małżonki - Haliny w ich pełnym historycznych pamiątek domu.

Panie Profesorze, jest Pan znany przede wszystkim ze swojego zainteresowania Kresami, z „Kresowej Atlantydy”, która już obejmuje kilkanaście tomów…

Właśnie ukazał się tom dziewiętnasty i go obecnie promujemy, a jestem w połowie pisania 20 tomu.

Jak to się zaczęło? Skąd u Pana taka fascynacja Kresami?

Zrobiono ze mnie historyka od Kresów. Ale na każdym spotkaniu to dementuję. Jestem historykiem Polski i piszę dla Polaków o Polsce. A skąd to się bierze, że jest nazwa Kresy? Stąd, że Polska jako duże państwo europejskie leżące w sercu Europy tym się wyróżnia wśród innych państw europejskich, że nie miało stale tych samych granic. To państwo miało granice pulsujące, zmieniające się, przesuwające się w prawo, w lewo, powiększało się, zanikało, wybuchało w innym miejscu. Nie miało granic jak Francja, która zawsze leży w tym swoim łożysku, jak Hiszpania za Pirenejami, czy Włochy – słynny apeniński but. Polska miała inny kształt w czasach Piastów, inny w czasach Jagiellonów, inny w czasach Wazów, gdy już była mniejsza, bo straciła pół Ukrainy.

Był czas, że była źle rządzona, pozbawiona wojska, z marnymi politykami i przestała istnieć. To była jakaś absolutna porażka, że z mapy Europy zniknęło duże europejsko państwo , bo to się nie zdarzyło żadnemu dużemu narodowi. Małemu tak, ale żeby zdarzyło się to Francuzom, Rosjanom, Niemcom czy Hiszpanom, to niewyobrażalne. A tu Polska znika na 123 lata z mapy Europy. Warszawa staje się miastem rosyjskim, Poznań niemieckim, Kraków i Lwów austriackimi – nienormalność. I przez 123 lata nikt nie umiał odrodzić tego państwa. Usprawiedliwiano się, że to głownie przez jakieś siły nieprzychylne.

Nikt niepodległości nie daje za darmo, musi się ją samemu wywalczyć. Długo nie umiano tego zrobić, cały XIX wiek, musiał przyjść Piłsudski, by to państwo się odrodziło. Ale powstało w innym miejscu niż dzisiaj. Więc jak ktoś by wymagał, żebym pisał historię Polski w granicach państwa, w którym się urodziłem, w którym żyję, to jakby mnie namawiał, żebym sobie wyciął trzy czwarte mózgu. Bo gdzie się urodził Moniuszko, Kościuszko, Słowacki, Zapolska, Grottger, Hemar, Herbert – mogę do rana wymieniać wielkie nazwiska Polaków, którzy się urodzili poza granicami państwa, w którym żyjemy.

Poza tym uważam, że przeciętnie wykształcony Polak, który ma przynajmniej przyzwoitą maturę (nie taką od ministra Romana Giertycha, że można było z dwóją dostać świadectwo dojrzałości), normalną maturę, gdzie się czegoś wymagało, powinien wiedzieć, co było w Kamieńcu Podolskim, co to jest Ostra Brama w Wilnie, co było w Krzemieńcu, co się zdarzyło w Zbarażu czy pod Beresteczkiem. To jest kanon polskiej wiedzy historycznej. Jak piszę obecnie tę moją serię z wychyleniem właśnie na tamte ziemie kresowe, to piszę o historii Polski. Myśmy tam byli setki lat. Tam zostały polskie wielkie artefakty kulturowe: pałace, dwory, klasztory, świątynie, cmentarze. Żyjący tam Polacy tworzyli niezwykłe muzea, biblioteki, kolekcje, zakładali rożne organizacje i stowarzyszenia. Piszę zarówno o arystokratach, jak i o chłopach. Pokazuję różnych ludzi: pszczelarzy, rzemieślników, kolekcjonerów, przedsiębiorców, uczonych, artystów, generałów, kapłanów, arystokratów itp.

Myślę, że znalazłem receptę jak pisać, żeby to ktoś chciał czytać. Jest to w jakimś sensie fenomen „Kresowej Atlantydy” – nie mam mainstreamowego wydawnictwa, jestem pozbawiony oficjalnej reklamy, nikt nie dał grosza na wydanie tych książek, a raczej mnie zwalczano i próbowano sprowadzić do parteru. Ale to poszło i już jest nakład ponad 200 tysięcy, a z książką o Cmentarzu Łyczakowskim to ponad 600 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. To jest fenomen jeżeli chodzi o współczesnych historyków polskich, zawodowców, nie piszących kryminałów tylko zawodowców, którzy się posługują aparatem, przypisami itp. Myślę, że jestem w tej chwili najszerzej czytany z historyków uniwersyteckich. I to, co mnie też trzyma przy jakimś takim pracoholizmie, to przekonanie wewnętrzne, że tworzę fakt kulturowy. Że to, co piszę w poszczególnych tomach, nie jest jednorazowego użytku.

Byłem ostatnio na spotkaniu z wybitnym eseistą, rektorem Uniwersytetu Śląskiego prof. Ryszardem Koziołkiem. Mówił o „przedłużaniu trwałości”, zastanawiał się, co powoduje, że ktoś nie jest gwiazdą jednego sezonu. Trwałość. Co powoduje, że ktoś jest znany, ciągle przypominany, cytowany i publikowany – nie tylko w jednej epoce, że jest ponadczasowy a nie sezonowy.

Czy „Kresowa Atlantyda” – moja interpretacja historii Polski, to będzie zjawisko ponadczasowe? Obecnie nie ma tygodnia, żeby w sklepiku internetowym ktoś nie zamówił kompletu już 19 tomów tej serii, który w hurcie kosztuje ponad 800 zł (a to jest już kawał pieniądza). A jeśli jeszcze ktoś ma małe mieszkanko, małą biblioteczkę, to co, samego NicieiNicieję tam trzyma? Przecież to jakaś osobliwość. A jednak coś w tym jest, że ktoś te książki (i to w komplecie) chce mieć, że do nich wraca. I te niezwykłe dowody wdzięczności! Nie liczyłem i nie mam potrzeby, żeby się ktoś miał odwdzięczać, ale mam przykłady takiej wdzięczności, że opisałem czyjąś rodzinę, że przypomniałem jej osiągnięcia, że wprowadziłem do obiegu naukowego życiorysy dotychczas nieznanych osób, ich wizerunki. I to tysiące osób. Wiem, ze „Kresowa Atlantyda” jest w bibliotekach domowych tysięcy osób, że często do niej sięgają, bo to nie kryminał, który – gdy przeczytałem i wiem kto zabił – już nie muszę tej książki drugi raz czytać.

„Kresowa Atlantyda” ma inny wymiar. To mi się zdarzyło, dobry los mi to dał. A zaczęło się przy Łyczakowie. Nie mam nic wspólnego z Kresami. To, że znalazłem się pod koniec lat siedemdziesiątych we Lwowie, to był przypadek zupełny. Gdy potem zacząłem pisać w miesięczniku „Opole” te swoje pierwsze eseje i teksty o Łyczakowie, to czytelnicy myśleli, że to może jakiś starszy pan z resentymentami, który stracił kamienicę we Lwowie, pisze o tym Łyczakowie i nim się zachwyca. A ja miałem wtedy 28-29 lat. Uczyłem się właściwie Lwowa, ale robiłem to z wielką pasją i zaangażowaniem. Wtedy też zrodziły się moje wielkie przyjaźnie, które tak dzisiaj trudno zbudować. Jestem człowiekiem towarzyskim, ceniącym przyjaźń i koleżeństwo. Głoszę, że wielką wartością jest lojalność, stałość w poglądach, przekonaniach i przyjaźniach.

Cenię, gdy ludzie są ze sobą nie tylko wtedy, gdy mają sukces, ale też w czasie porażki czy nieszczęścia, że nie zostawiają przyjaciół i kolegów w nieszczęściu, w porażce politycznej. Nigdy nie uczestniczyłem w nagonce na kogoś, nawet jeśli mi ktoś nie odpowiadał i mogłem wykorzystać jego słabość. Takie wartości wyniosłem z domu. Dzięki mej książce o Łyczakowie zyskałem wielkie przyjaźnie, które pogłębiły sens mego życia, m.in. przyjaźniłem się z Jerzym Janickim – znakomitym scenarzystą, Stanisławem Lemem – światowej sławy pisarzem, Wojciechem Kilarem – kompozytorem, Kazimierzem Górskim – trenerem wszech czasów, Adamem Hanuszkiewiczem – dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie, twórcą wielkich spektakli teatralnych. Niektóre z tych postaci miałem wielką radość gościć i w moim dworku w Pępicach, i w Opolu na Uniwersytecie. Kilkakrotnie w Pępicach i w Opolu gościł ostatni prezydent Polski na Uchodźstwie – Ryszard Kaczorowski, a ja, będąc w Londynie, zatrzymywałem się w jego domu. Gościłem też w willi generałowej Andersowej. Te wielkie przyjaźnie i znajomości były pochodną ukazywania się kolejnych moich książek, w których pisałem m.in. o znakomitych patriotycznych rodach kresowych.

Jakie jest najważniejsze miejsce w tej Polsce na tej Kresowej Atlantydzie? Ja wiem, że Kresy to gdzieś tam nad Berezyną, daleko za Dnieprem, ale dzisiaj to niektórzy nawet Lwów nazywają Kresami. Gdzie jest według Pana Profesora serce Kresów?

Nie mam takiego miejsca. Oczywiście kolosalną rolę odegrał w moim życiu Lwów, który pokazał mi majestat miasta. Pokazał mi niezwykłe zjawisko, jak mądrzy ludzie, którzy byli gospodarzami tego miasta, potrafili go pięknie zorganizować i urządzić. Wielu z prezydentów tego miasta było pasjonatami o szerokiej wyobraźni i każdy z nich zostawiał w mieście po swojej kadencji ważne budowle: muzea, teatry, pomniki, gmachy urzędów itp. Umiano też to miasto obronić przed najazdami. Byli tam politycy utalentowani, skuteczni w działaniu, co nie jest szczególną cechą wyróżniającą naszych polityków. Lwów ich miał i dlatego stał się i jest pomnikiem czasów świetności Polski. Według mnie przykrą cechą Polaków jest nieszanowanie ludzi utalentowanych, niesprzyjanie im i jeśli masz talent, to musisz się sam przebić. A nawet, gdy masz sukces, to często otoczenie pomówi cię, że doszedłeś do niego drogą nieuczciwą i podda ten sukces podejrzliwości.

To jest bardzo przykra cecha Polaków. Stąd głoszę: nie walcz z ludźmi uzdolnionymi, nie odbieraj im zasług, jeśli możesz, to im pomóż. Tam, we Lwowie, gospodarze tego miasta faworyzowali ludzi uzdolnionych, tworzyli warunki, aby wyrastały z nich postaci nieprzeciętne. Dlatego częstokroć mówi się o Lwowie, że był tam genius loci. Rodzili się tam i kształcili wybitni uczeni, artyści, poeci, malarze, organizatorzy życia, twórcy bibliotek, tacy jak np. Maksymilian Ossoliński – twórca Ossolineum, Włodzimierz Dzieduszycki – twórca lwowskiego Muzeum Historii Naturalnej, czy też Jan Styka – bez niego i pomocy miasta nie powstałoby to wielkie, gigantyczne malowidło w postaci „Panoramy Racławickiej”, które obecnie możemy oglądać we Wrocławiu.

Adam Wierciński zrobił ciekawy eksperyment. Wziął bardzo szczegółową mapę sztabową i na niej kopiowym ołówkiem zaznaczał miejsca, gdzie urodzili się wielcy Polacy zasłużeni dla kultury polskiej. W okolicach Lwowa i w samym mieście tych punktów było tak wiele, że powstała jedna wielka niebieska plama. To dowodzi, jak płodna intelektualnie była ta ziemia i to miasto. Lwow nawet pod zaborami utrzymał polskość, nie dał się zgermanizować ani zrusyfikować. We Lwowie w czasie zaborów istniał polski uniwersytet, polska politechnika, działały polskie teatry, wychodziło masę polskich gazet i książek. Stawiano pomniki patriotyczne: Kilińskiego, Sobieskiego, Fredry itp. Ukraińcy byli w tym mieście nacją marginalną. Nie potrafili wybić się, mimo że Austriacy im sprzyjali. Również Żydzi, którzy stanowili 1/3 mieszkańców miasta, w większości spolonizowali się, weszli głęboko w polską kulturę, byli polskojęzyczni i bardzo często stawali się wielkimi polskimi patriotami, jak choćby Marian Hemar czy Stanisław Lem.

Austriaccy urzędnicy, którzy przyszli to miasto zgermanizować, pod wpływem polskiej kultury i języka też polonizowali się i stali się w drugim pokoleniu polskimi patriotami, jak np. Józef Reitzenheim – powstaniec styczniowy (syn radcy gubernialnego), Józef Neumann – prezydent Lwowa czy Rudolf Weigl – genialny lekarz, twórca szczepionki przeciw tyfusowi. To jest absolutny fenomen tamtych czasów. Warszawę Rosjanie zrusyfikowali, Poznań Niemcy zgermanizowali, a Austriakom w czasach zaborów nie udało się Lwowa zgermanizować. I dlatego to miasto jest tak ważne w polskiej kulturze, bo tam mogła tak mocno promieniować myśl niepodległościowa, tam mógł działać Józef Piłsudski czy Ignacy Daszyński – wybitni przywódcy odrodzonej Polski w 1918 roku.

Polskość we Lwowie będzie dopiero niszczona w sposób bezwzględny w czasach sowieckich i po 1945 roku, kiedy Polaków z tego miasta wygnano i rozproszyli się w całej Polsce, Europie i na świecie. Osiedli jednak głównie we Wrocławiu, Gliwicach i Bytomiu. Pisząc szeroko i wielowymiarowo o Lwowie zaskarbiłem sobie ich przyjaźń, w tym również tych najwybitniejszych.

Panie Profesorze, gdy Pan spaceruje po Lwowie, to jakie uczucia Panu towarzyszą? Smutek, nostalgia za tą Polską, która była taka, jak Pan opowiedział, czy jednak radość. I korzysta Pan z tego genius loci?

Spędziłem wiele miesięcy na samym Łyczakowie. I tam uległem fascynacji. W ogóle lubię cmentarze, a ten, lwowski był i jest swoistym fenomenem – parkiem, a zarazem muzeum na wolnym powietrzu, z pięknymi rzeźbami i poetyckimi epitafiami sławiącymi wielkie postacie tam spoczywające. Na tej nekropolii wykonałem 12 tysięcy zdjęć swoim aparatem Zenit. Wyjeżdżając ze Lwowa, musiałem je wywołać, gdyż na granicy sprawdzano, co jest na zdjęciach. Praca na tym cmentarzu wiele mnie nauczyła, gdyż ocierałem się tam o wielkich artystów, rzeźbiarzy, poetów, mistrzów sztuki kamieniarskiej i ogrodnictwa. To piękne miejsce, i to mnie związało ze Lwowem. Spędziłem tam długie miesiące, bo książka o Łyczakowie nie powstała z dnia nadzień.

To jest najważniejsza książka mojego życia – jest i będzie wznawiana. Przy jej pisaniu posłużyłem się metodą, która się sprawdziła. Książka napisana jest tak, że czyta się ją dobrze i z pożytkiem. Jest w niej nie tylko katalog nazwisk wielkich Polaków, ale też omówiona została symbolika nagrobków, zacytowano piękne mowy wygłaszane podczas pogrzebów oraz przywołano wiele anegdot o zmarłych, nie tylko związane z ich barwnym i częstokroć dramatycznym życiem.

Moja fascynacja kamiennymi tablicami epitafijnymi zapisującymi pamięć o ludziach, a co za tym idzie także cmentarzami, zrodziła się w rodzinnym miasteczku. Pierwsze kilkanaście lat mego życie przeżyłem w Strzegomiu, a tam jest bazylika – jeden z największych kościołów na Śląsku. Szlachta śląska i niemiecka pozostawiła tam po sobie epitafia – piękne, bogate płaskorzeźby nagrobne. W tym kościele spędziłem w dzieciństwie wiele czasu, tam też byłem chrzczony, bierzmowany, tam brałem ślub. Znajdujące się tam rzeźby i tablice epitafijne patrzyły na mnie z każdego filara i niemal z każdej ściany tego kościoła.

Gdy pierwszy raz znalazłem się we Lwowie i zobaczyłem majestat tamtych pomników nagrobnych, wiedziałem, że muszę to opisać. Później, kiedy odniosłem sukces książką o tym cmentarzu, przypisywano mi, że wyczułem koniunkturę polityczną. Nic bardziej błędnego. Było wprost odwrotnie. Gdy na uczelni powiedziałem, a był to rok 1978, że chcę napisać książkę o cmentarzu, pukano się w głowę. Co to za temat? – mówiono mi. Kto to będzie czytał? Gdybym tych opinii posłuchał, nie byłoby tej książki. Gdy minęło dziesięć lat od mego postanowienia i w Polsce pękła cenzura, to okazało się, że trafiłem na belkę, która mnie jak na trampolinie odbiła.

Bo książka o Łyczakowie w 1988 roku, kiedy już był schyłek PRL-u, wyszła w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy. Była rozchwytywana. W księgarniach ustawiały się kolejki. Stało się tak szczególnie po wypowiedzi Jerzego Waldorffa 4 października 1988 roku (w dniu moich urodzin) w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego. Powiedział on wówczas: „Młody człowiek z Opola, z tamtejszej uczelni napisał książkę o cmentarzu we Lwowie, który jest równie ważny w polskiej kulturze i historii, jak cmentarz Powązkowski w Warszawie, o którego renowację od lat zabiegam. Kupcie tę książkę, bo na tym lwowskim cmentarzu są zadziwiające dzieła sztuki”. I po tej wypowiedzi zaczęło się szaleństwo z zakupem mojej książki, którą trzeba było na gwałt dodrukowywać. Była rozchwytywana. Na giełdzie osiągała dziesięciokrotne przebicie cenowe.

Prof. Janusz Tazbir – jeden z najwybitniejszych wówczas polskich historyków napisał w „Polityce”: „jest to książka zjawa, bo wszyscy o niej mówią, a niewielu ją widziało, gdyż znika błyskawicznie z księgarń”. I nagle ja, chłopak z Opola i Strzegomia, stałem się – mówiąc dzisiejszym językiem – celebrytą, z dnia na dzień powszechnie znanym w Polsce.

Pojawiłem się w wielu audycjach telewizyjnych, a nawet w Polskiej Kronice Filmowej wyświetlanej w kinach przed projekcją filmów. Udzieliłem dziesiątki wywiadów radiowych i prasowych – od Radia Wolna Europa w Monachium po radiowęzeł Fabryki Lokomotyw „Fablok” w Chrzanowie. Miałem setki spotkań autorskich – od Klubu Księgarza na warszawskiej Starówce po Bibliotekę Polską w Paryżu i Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie.

Myślę, że wówczas powstał fundament do moich zainteresowań Kresami. Był to też czas początków wielkich przyjaźni, którymi dobry los mnie obdarował. To dzięki książce o Łyczakowie i jej fenomenalnej recepcji mogłem gościć w domach tak wybitnych postaci, jak choćby Stanisław Lem, Ryszard Kapuściński, Adam Hanuszkiewicz, Jerzy Janicki, Andrzej Hiolski, Kazimierz Górski, Wojciech Kilar. Moja książka była przez wielu z nich recenzowana bardzo pozytywnie.

Gdy bywam we Lwowie, to zawsze wsiadam w tramwaj „siódemkę” i jadę na Cmentarz Łyczakowski. I mogę bez końca wędrować jego alejkami. Pokochałem Lwów z jego muzeami, w których wiszą obrazy Matejki, Grottgera i Malczewskiego, teatr lwowski wzniesiony według projektu polskiego architekta Zygmunta Gorgolewskiego (ze słynną kurtyną Henryka Siemiradzkiego, wspaniałym westybulem i freskami przedstawiającymi sceny z głównych polskich sztuk teatralnych: od „Odprawy posłów greckich” Jana Kochanowskiego po „Zemstę” Aleksandra Fredry), piękne budynki uniwersytetu i politechniki (z fascynującymi aulami i gabinetami rektorskimi). Lwów nauczył mnie, jak należy cenić architekturę, urodę budynków i przyrodę miejską.

Tam, szczególnie w XIX wieku, w okresie słynnej belle époque, był kult dobrej roboty. Lwów miał wówczas wielu mądrych, wizjonerskich prezydentów, którzy zamienili to miasto w „mały Wiedeń” – nadali mu charakter, a miejscowi artyści stworzyli jego legendę, która niosła wysoko polską kulturę i to w czasach, kiedy państwa polskiego nie było na mapie Europy. Nie było państwa polskiego, a Lwów miał polskie muzea, teatry, biblioteki, uniwersytet, szkoły, a nawet słynną „Panoramę Racławicką” – z gigantycznym malowidłem, na którym polscy kosynierzy rozprawiają się z rosyjskim najeźdźcą.

Lwów był wtedy miastem uważanym za duchową stolicę Polski, bo o takiej swobodzie nie można było marzyć w Warszawie, Wilnie czy Poznaniu. Tam język polski był tępiony, a we Lwowie był w rozkwicie. Na uniwersytecie wykładali historię tak wybitni historycy, jak Szymon Askenazy czy Oswald Balzer, a literaturę polską Antoni Małecki czy Juliusz Kleiner. Było to miasto, w którym gościł genius loci. Rodzili się i wyrastali wielcy ludzie, niejednokrotnie wyposażeni w genialne talenty.

Ale czy ten genius loci jeszcze tam jest?

Jeden z najważniejszych tekstów, jaki napisałem, nosi tytuł „Pośmiertne życie polskiego Lwowa”. Powstał on z inspiracji i na zamówienie Jerzego Giedroycia – redaktora naczelnego paryskiej „Kultury”. W liście do mnie Giedroyć napisał: „Po lekturze Pana ciekawej książki o cmentarzu we Lwowie i widzę, że wie Pan dużo o tym mieście, i o tym, jak zaważyło ono na historii Polski. Ale czy mógłby Pan napisać do moich „Zeszytów Historycznych” o tym, co się stało z tym Lwowem po 1945 roku: czy to miasto zapadło się pod ziemię, czy przestało istnieć, co stało się z tamtą ludnością, z tamtymi muzeami, bibliotekami, budynkami”. Chyba moim tekstem zadowoliłem Jerzego Giedroycia, bo szybko go opublikował w Paryżu. Napisałem w tym artykule jak doszło do wymiany po 1945 roku polsko-żydowsko-ormiańsko-ukraińskich mieszkańców Lwowa na dość jednorodną ludność: ukraińsko-rosyjską, czy o zamianie języka – z polskiego do 1945 roku na ukraiński i rosyjski po ekspulsji Polaków.

W swoim wywodzie posłużyłem się swoistą metaforą, że jeżeli przyjmiemy, że miasto ze swoimi budynkami, świątyniami, ulicami, parkami i dzielnicami mieszkaniowymi stanowi jakiś korpus zewnętrzny, a ludzie, którzy swą obecnością wypełniają te budynki, świątynie, ulice, parki, to krew pulsująca w organizmie miejskim, to w 1945 roku miastu Lwów przecięto żyły i wypompowano dawną, polską krew. Przeprowadzono gigantyczną transfuzję. Wypompowano polską krew, a w jej miejsce wpuszczono krew ukraińską.

Przedwojenni lwowiacy trafili po wojnie głównie do trzech polskich miast: Wrocławia, Gliwic i Bytomia. Oczywiście wszędzie można było spotkać lwowian, ale w największej masie w tych trzech wymienionych miastach. Inteligencki Lwów osiadł głównie we Wrocławiu, bo tam trafiła kadra uniwersytecka, politechniczna, lwowskie Ossolineum, a w końcu i „Panorama Racławicka”. Trzeba pamiętać, że w Opolu też osiadło wielu lwowian, którzy odegrali tu częstokroć wybitne role. Dla przykładu: kilku rektorów Wyższej Szkoły Pedagogicznej miało korzenie lwowskie: Stanisław Kolbuszewski, Maurycy Horn, Tadeusz Gospodarek.

Gdy pisałem swoją pracę o cmentarzu na Łyczakowie, Lwów był już miastem, w którym dominował język ukraiński. Wyrastała tam inteligencja ukraińska, ale nie było wśród niej zbyt dużo postaci rezonujących daleko poza tę społeczność. Lwów stał się prowincjonalny. Wybitniejsi wyjeżdżali do Kijowa, Charkowa, Odessy. Ale nie mam tutaj zbyt dokładnego oglądu, aby stawiać stanowczą diagnozę. Pojawiają się tam co pewien czas postacie, które nabierają formatu o znaczeniu ogólnoukraińskim.

Ważną postacią na obecnym Uniwersytecie Lwowskim jest prof. Jarosław Hrycak. Należy też wymienić bywającego często we Lwowie, a pochodzącego z Iwano-Frankiwska (Stanisławowa), wybitnego ukraińskiego prozaika Jurija Andruchowycza. We Lwowie mieszka też wybitny historyk sztuki – Jurij Biriulow.

Czy w dzisiejszym Lwowie znajduje Pan jeszcze Polaków?

Tak, po wojnie we Lwowie, nie dając się wysiedlić, zostało kilku wybitnych Polaków. Jednym z nich był prof. Mieczysław Gębarowicz – ostatni polski dyrektor Ossolineum. Był w swoim postanowieniu niezłomny. Kiedy niemal wszyscy wyjeżdżali, on powiedział: „Ja zostaję!”. Nie namawiał innych, aby poszli w jego ślady, bo znał skalę niebezpieczeństwa dla tych, którzy zostawali. Mówił: „Jestem samotny. Nie mam rodziny. Mogę sobie na to pozwolić”. Został też wówczas prof. Henryk Mosing, hrabina Janina Zamoyska, siostry Jadwiga i Irena Zappe, prof. Maria Tarnawska, ks. Rafał Kiernicki – późniejszy biskup, trochę polskich nauczycieli, m.in. Jan Rogala, dr Irena Pelczarska. O tych, którzy zostali i ich powojennych losach w radzieckim Lwowie znakomitą książkę napisała Anna Fastnacht-Stupnicka, która przez pewien czas była w Opolu redaktorką „Nowej Trybuny Opolskiej”.

Gdy jako młody doktorant przyjeżdżałem do Lwowa w latach 70. XX wieku, to oni jeszcze żyli. Przyjmowali mnie serdecznie. Otworzyli przede mną domy i pomagali w zbieraniu materiałów do książki o Łyczakowie. Oni mnie zaakceptowali, mimo że początkowo byli nieufni, rozpytując, kto to jest ten Nicieja, kto go tu przysłał, czy to aby nie jakiś agent służb. Myślę, że glejt wiarygodności dał mi wówczas prof. Mieczysław Gębarowicz, uważany wówczas za „papieża Polaków we Lwowie”. Wystawił mi dobrą opinię i rozwiał podejrzenia, że jakiś Polak z PRL-u coś tu dokumentuje w niewiadomym celu.

Myślę, że Gębarowicz – dzięki swemu wewnętrznemu rentgenowi – dostrzegł we mnie badacza a nie agenta i widział sens mej pracy organicznej. To głównie Gębarowicz, Mosing i ks. Kiernicki bardzo mi pomogli w tamtej epoce Breżniewa, kiedy Polacy bardzo się bali prowokacji. Usłyszałem wówczas opinię od jednego z moich lwowskich rówieśników, że Gębarowicz miał powiedzieć w jakimś towarzystwie o mnie: „To jest facet, z którym można rozmawiać!”. To było bardzo ważne. Nie wiem, czy bez tej akceptacji polonusów we Lwowie w latach 70.-80. mogłaby powstać moja książka.

Mogę powiedzieć, że miałem szczęście do ludzi. Los dawał mi wielkie przyjaźnie – niekoniunkturalne, trwale, ponadczasowe. To jest wielkie moje szczęście. Poznałem wówczas we Lwowie Zbigniewa Chrzanowskiego – dyrektora teatru polskiego. Bywałem na jego spektaklach, zaprzyjaźniłem się z jego gronem aktorskim, m.in. z Janem Tyssonem – wnukiem wybitnego lwowskiego architekta Jana Sasa-Zubrzyckiego. Tysson w wolnych chwilach w tajemnicy odnawiał polskie nagrobki na Cmentarzu Łyczakowskim i podrzucał mi ikonografię do mojej książki.

We Lwowie poznałem też liczne grono przewodników-Polaków, m.in. małżonków – Jadwigę i Jurija Smirnowów, ona Polka, on Rosjanin – spolonizowany, zafascynowany językiem i kulturą polską, jeden z najbardziej płodnych publicystów w wychodzącym dziś na Ukrainie polskojęzycznym „Kurierze Galicyjskim”.

Poza wymienionymi z nazwiska Polakami we Lwowie, którzy stanowili rdzeń tamtejszej polskiej inteligencji, zdecydowana większość była zepchnięta na niskie pozycje społeczne. Polacy mieli wówczas utrudniony awans. Spotykałem więc Polki i Polaków jako szatniarzy na uniwersytecie, w Ossolineum czy w kawiarniach, kucharki w stołówkach studenckich i w barach. Polacy mieli ograniczone możliwości w obejmowaniu ważnych funkcji kierowniczych w radzieckim Lwowie. Gdy więc po transformacji politycznej, po upadku ZSRR powstała możliwość wysyłania dzieci na studia do Polski, taki proces nastąpił dość masowo.

Początkowo dość naiwnie sądzono, że po ukończonych studiach wrócą oni do Lwowa i będą tworzyć nową polską inteligencję. Tak się niestety nie stało. Młodzież zostawała w Polsce. Tu zawierała małżeństwa, tu – mając lepsze warunki do życia – wtapiała się w polskie społeczeństwo. Przykładem jest tak patriotyczna rodzina, jak Smirnowów, których dzieci mieszkają już w Warszawie.

Lwów w dużej mierze w ostatnich latach został opuszczony przez Polaków tam mieszkających. Natomiast w Polsce zapanowała wielka moda na zwiedzanie Lwowa. Były czasy, że do tego miasta jechał z Polski autokar za autokarem z turystami chcącymi zwiedzić zabytki tego miasta. Pomagała temu relacja korzystnej wymiany złotówek na hrywny oraz to, że Lwów – po mizerii lat sowieckich – nabrał jako miasto cech metropolii, odnowiono jego sieć hotelową i restauracyjną. Wypiękniał, ożyły parki i kawiarnie. Miasto poczęło żyć do późnych godzin nocnych. Tętniło, pulsowało tu życie podobnie jak we Wrocławiu czy Krakowie. A sentymenty potomków dawnych kresowian ciągnęły ich na ten szlak, a szczególnie do Lwowa, który stał się swoistą stolicą polskich Kresów. Odbudowano (dzięki wielkiej determinacji Polaków) Cmentarz Orląt, który stał się magnesem dla tysięcy pielgrzymów z Polski. We Lwowie zaczęły ukazywać się polskie pisma, m.in. „Spotkania Lwowskie”.

Wojna spowodowała, że nie jeżdżę teraz do Lwowa, ale mam nadzieję, że gdy się skończy, wrócę do tego miasta i odwiedzę moich lwowskich przyjaciół. Druga sprawa, która powoduje, że mniej jeżdżę teraz na Kresy, to bardzo intensywna praca nad kolejnymi tomami „Kresowej Atlantydy”. Mam z tej pracy wielką satysfakcję, ale to jest też moja katorga, a także mojej żony – Haliny i mego wydawcy – Bogusława Szybkowskiego. Udaje nam się od dziesięciu lat utrzymać rytm: dwa tomy co roku. Książki dobrze udokumentowane i zilustrowane. A to łatwo nie przychodzi. Mogę powiedzieć, że każdy tom to swoisty mój nowy doktorat – tak byłby traktowany przez komisję, przed którą bym je bronił. Bo poszczególne tomy oparte są na bardzo mocnych archiwaliach i szerokiej literaturze przedmiotu.

Napisać dziś doktorat w ciągu pół roku to, jest nie tylko sztuka, ale przede wszystkim wielki wysiłek. To, że mi się to udaje, wynika z doświadczenia i warsztatu naukowego, którego dorobiłem się w ostatnim trzydziestoleciu. Często przy pisaniu czuję udrękę i mówię sobie: skończę ten tom i robię długą przerwę, długi, beztroski wypoczynek. Nie wykonuję tego postanowienia. Wiąże się to z przekonaniem, muszę pracować, by zdążyć zapisać historię wielu moich rodaków, którzy odchodzą. A wiedza o tym, czego byli świadkami, co tam zrobili, co tam zostawili odchodzi często wraz z nimi. Mam przeświadczenie, że moja „Kresowa Atlantyda” staje się faktem kulturowym, ze poszczególne tomy o kolejnych kresowych miejscowościach i ludziach z nimi związanych, to nie są książki jednorazowego użytku, po przeczytaniu których nie wraca się do nich.

Tak często bywa z poczytnymi kryminałami – przeczytałem, znam finał, wiem kto zabił więc nie muszę wracać do tej lektury. Mam przekonanie, że to, co udaje się opublikować, będzie miało walor ponadczasowy, że będzie wzbogacało na trwale historię naszego narodu, naszej bytności na Kresach i zapis naszych śladów, które tam zostawiliśmy.

Podzielam opinię Macieja Janowskiego, że „historyk pracuje w słowie, tak jak rzeźbiarz w marmurze”. Mój przyjaciel Adam Wierciński przysłał mi fragment wypowiedzi świetnego eseisty Jerzego Jedlickiego, twierdzącego, że „talent literacki jest niezbędną cechą historyka; kto go nie ma, może zajmować się edytorstwem źródeł, pracami dokumentacyjnymi, naukami pomocniczymi historii, ale historykiem być nie może”. Nieskory do komplementów Adam Wierciński powiedział: „Jesteś historykiem”.

Panie profesorze proszę powiedzieć kilka słów dla pana fanów, dla tych którzy przychodzą na te spotkania.

Spotkania autorskie, których dotychczas miałem na pewno kilkaset – w Polsce, na Ukrainie, na Białorusi i Litwie, w Paryżu, Londynie, a nawet w Perth w Australii, to jest dla mnie tlen. Tam zdobywam główną motywację, aby pisać i materiały bardzo osobiste od czytelników, bez których te książki nie mogłyby powstać w takim wymiarze i z takim rezonansem społecznym. Na tych spotkaniach również nawiązuję bezpośrednie kontakty z czytelnikami, które inicjują korespondencję listowną i mailową . Moja żona, która panuje nad moją pocztą mailową, codziennie odbiera od kilku do kilkunastu różnych informacji z nowymi fotografiami, faktami, rodzinnymi opowieściami i anegdotami.

Wszystko to jest drukowane, a następnie rozdzielane do poszczególnych teczek dokumentów i stanowi później podstawę do pracy nad kolejnym tomem. To chyba wyróżnia mnie spośród setek polskich zawodowych historyków, że bazuję nie tylko na literaturze, którą mam w zasięgu mojej biblioteki uniwersyteckiej, na materiałach archiwalnych z głównych polskich archiwów, ale przede wszystkim bazuję na archiwach domowych rzadko wykorzystywanych przez zawodowych historyków, a czasem nawet przez nich lekceważonych. To, że otworzyły się przede mną archiwa rodzinne, to jest też następstwo moich licznych spotkań autorskich, bo dzięki nim zyskałem zaufanie czytelników i wiarę, że nie wykorzystam ich opowieści rodzinnych w złym celu.

Doznałem od czytelników – i to z różnych pokoleń - wielkiej wdzięczności i to jest budujące, bo wiem, ze moje książki nie trafiają w próżnię, że mają oddanych czytelników, a nawet licznych kolekcjonerów, którzy zgromadzili wszystkie tomy (19) „Kresowej Atlantydy”. Kiedyś Witold Gombrowicz, zazdroszcząc Henrykowi Sienkiewiczowi wielkiej poczytności, powiedział: „Nie sztuka napisać książkę, sztuką jest, żeby ktoś chciał ją przeczytać i co pewien czas do niej wracać”. Mam wrażenie, że taki los spotyka teraz moją „Kresową Atlantydę”.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kresowa Atlantyda profesora Stanisława S. Nicieji: Kanon polskości leży na Kresach - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto