MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Mamo, gdzie jesteś, czyli jak znana lekarka sfingowała ciążę. Są opolskie wątki

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
Monika przyszła na świat jako Agnieszka Zarzycka. Jej biologiczną matką jest Violetta Zarzycka, która urodziła się 15 czerwca 1949 w Koźlu.
Monika przyszła na świat jako Agnieszka Zarzycka. Jej biologiczną matką jest Violetta Zarzycka, która urodziła się 15 czerwca 1949 w Koźlu. pixabay.com
Monika o tym, że nie jest biologiczną córką wpływowej, krakowskiej pani doktor dowiedziała się tuż przed swoimi 52. urodzinami. Kobieta, która ją adoptowała, zadała sobie wiele trudu, by mistyfikacja nigdy nie wyszła na jaw. Na podstawie tej pełnej zwrotów akcji historii, można by nakręcić trzymający w napięciu film. Monika zawodowo poszła w ślady mamy. Wierzy, że uda jej się ustalić, kim była studentka, która oddała ją przed laty. Tropy prowadzą m.in. na Opolszczyznę.

- Szafy w moim domu rodzinnym pękały od albumów ze zdjęciami. Na jednej z fotografii jest mama w eleganckiej sukience i szpileczkach, na jakimś sympozjum w Warszawie. Rodzice uwielbiali robić zdjęcia, zapełnili wspomnieniami kilometry kliszy fotograficznej, ale po okresie ciąży nie ma ani śladu –– wspomina Monika, 52-letnia lekarka z Krakowa, która pod koniec maja dowiedziała się, że nie jest biologicznym dzieckiem swojej mamy, a na świat przyszła jako Agnieszka Zarzycka. - W pierwszej chwili świat zawirował mi przed oczami. Na taką wiadomość nie da się przygotować. Ale po chwili poczułam ulgę, bo ja od dzieciństwa, które miałam cudowne jak z bajki, czułam, że rodzice mają przede mną sekret. Poważny sekret.

Sygnałów alarmowych były dziesiątki. To, że mama – jeszcze gdy Monika była dzieckiem – przyniosła z urzędu stanu cywilnego odpis aktu urodzenia w dziesięciu egzemplarzach (tłumaczyła to troską, by córka nie musiała wystawać po niego w kolejce, gdy będzie potrzebowała dokumentów do szkoły czy pracy), rzekomy dzień narodzin, który nie pokrywał się z kalendarzem albo wspomniana czarna dziura z okresu ciąży w rodzinnym albumie.

– Mam czarne włosy i brązowe oczy, a tymczasem oczy moich rodziców były niebieskie, jak Lazurowe Wybrzeże. W czwartej klasie liceum, a później na studiach uczyłam się genetyki, więc wiedziałam, że niebieskie oczy są cechą recesywną, czyli z dwójki niebieskookich nie urodzi się ciemnookie dziecko – wspomina lekarka. – Powiedziałam o tym mamie, ale zbyła mnie wtedy, więc pobiegłam do kuzyna-kardiologa. Uśpił trochę moją czujność, dlatego pomyślałam, że może faktycznie szukam sensacji tam, gdzie jej nie ma.

Rodzice utrzymywali, że Monika urodziła się w czwartek, 7 czerwca 1972 roku, o godz. 13. Gdy dziewczynka miała 10, może 12 lat zaczęła przeglądać kalendarz z tego okresu i wyszło na to, że w 1972 roku 7 czerwca wypadał w środę.

- Zapytałam o to mamę, ale ona zapewniała, że to niemożliwe. Opowiadała, że pamięta doskonale tę datę, bo prosto z pracy pojechała na porodówkę. Ojciec tylko potakiwał – wspomina 52-latka.

Jej mama, Olga Kalinowska, znana oraz szanowana krakowska lekarka i żona inżyniera, marzyła o dziecku. Lata mijały, a wyczekana ciąża nie pojawiała się. Nie ma pewności dlaczego. Być może wpływ na to miała wojenna tułaczka jej męża, który - zesłany jako dziecko na Syberię - przeszedł tam szereg chorób, m.in. świnkę i malarię. Szczęście do państwa Kalinowskich uśmiechnęło się w czerwcu 1972 roku, gdy Olga miała 42 lata. Wtedy na świat przyszła ich córeczka, Monika.

Tak brzmi oficjalna wersja rodzinnej historii, która pod koniec maja runęła jak domek z kart. Mama Moniki zmarła siedem lat temu. Ojciec jeszcze wcześniej, bo w 2002 roku. Ostatnią strażniczką rodzinnego sekretu była Waleria, przyjaciółka wpływowej lekarki, którą Monika traktowała jak ciocię. 92-letniej seniorce ciążyła tajemnica sprzed lat.

– Ciocia Waleria, która też była lekarką, bardzo chciała się ze mną spotkać. Zaprosiła mnie do siebie na kolację, choć nie widziałyśmy się od kilku lat. W końcu zapytałam ją wprost, czy jest coś, co powinnam wiedzieć, a ona – przyciśnięta do muru – wyznała prawdę – opowiada Monika. – Wtedy jeszcze byłam pewna, że przynajmniej tata był moim biologicznym ojcem. Przecież, pomimo tych ciemnych oczu, byłam do niego taka podobna. Więcej, moja młodsza córka ma na plecach identyczne znamię jak on. Ciocia jednak z miejsca rozwiała moje wątpliwości. Udawana ciąża to był pilnie strzeżony sekret. O sprawie nie miała pojęcia moja babcia od strony mamy ani nawet jej siostra. Mama, mniej więcej od lutego 1972 roku, chodziła „w ciąży”, choć była to jedna wielka mistyfikacja, bo brzuch rósł wyłącznie za sprawą pasa, do którego przyszywała kolejne warstwy materiału.

Olga, jeszcze w czasach PRL-u, miała prywatną praktykę w centrum Krakowa, w której przyjmowała prominentów. Państwo Kalinowscy nie narzekali na brak pieniędzy. Być może za sprawą zdobytego dzięki koneksjom paszportu podróżowali po świecie, bywali w szykownych lokalach i wszystko skrupulatnie dokumentowali na zdjęciach.

– Na kolejne moje wymówki, że tylko po okresie ciąży nie ma ani śladu, mama ripostowała, że czasy były inne i wtedy nikt się z brzuchem nie obnosił. Mówiła też, że to była późna, wyczekana ciąża, że ona nie czuła się najlepiej i stąd te braki w albumach – opowiada Monika.

Więcej światła na wydarzenia sprzed pół wieku rzuciła historia opowiedziana przez ciocię Walerię. Olga, gdy zrozumiała, że na biologiczne potomstwo nie ma szans, postanowiła przyjąć cudze dziecko. Nie chciała jednak robić tego w sposób oficjalny, zapewne bojąc się plotek na ten temat. Wysłała więc męża z przyjaciółką na południe Polski, by znaleźli noworodka do adopcji. Na Podhalu trafili na góralkę w ciąży, która miała już pięcioro dzieci. Bojąc się biedy zgodziła się oddać malucha do zamożnej rodziny. Olga już wtedy szykowała swój ciążowy brzuch, ale plan nie wypalił, bo rodzina góralki, gdy dziecko przyszło na świat, za żadne skarby nie chciała go oddać.

Planem B miało być biuro adopcyjne przy ul. Sławkowskiej w Krakowie.

– Regularnie wysyłała tam ciocię Walerię, a ona za każdym razem wracała z kwitkiem. Urzędniczki tłumaczyły jej, że dopóki nie zobaczą matki, adopcja nie wchodzi w grę. Ale moja mama była zdeterminowana – relacjonuje Monika.

Nie ma pewności jak trafiła na biologiczną matkę swojej przyszłej córki. Podobno panie po raz pierwszy spotkały się dopiero w szpitalu. O kobiecie wiadomo niewiele. Jeśli wierzyć aktowi urodzenia nazywała się Violetta Zarzycka i urodziła się 15 czerwca 1949 w Koźlu na Opolszczyźnie. Gdy dowiedziała się o ciąży, studiowała w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Z dokumentów szpitalnych wynika też, że była panną i mieszkała na stancji przy ul. Tynieckiej.

– Być może po studiach planowała wyjechać za granicę, a tu nagle pojawiła się ciąża, która komplikowała sprawę? – zastanawia się jej biologiczna córka. – Myślę, że moja adopcyjna mama – mając kontakty w środowisku lekarskim – doskonale wszystko zaplanowała. Podejrzewam, że była umówiona z położną i lekarzem, dlatego 7 czerwca 1972 roku położyła się na oddziale patologii ciąży, a 3 dni później wyszła ze szpitala z noworodkiem. W domu znalazłam telegramy z gratulacjami z tego okresu. Co ciekawe, z karty noworodka wynika, że moja biologiczna matka urodziła mnie sześć dni wcześniej, czyli 1 czerwca o godzinie 3 nad ranem. I to wszystko by się zgadzało, bo 1 czerwca wypadał tamtego roku właśnie w czwartek. Dlatego moja mama tak celebrowała tę datę, a ja – nawet jako dorosła kobieta – dostawałam prezenty pod pretekstem Dnia Dziecka.

Zagadką pozostawało dlaczego Agnieszka Zarzycka, która później stała się Moniką, czekała w szpitalu na swoją adopcyjną mamę blisko tydzień. Być może chodziło o to, by wtajemniczony w spisek lekarz miał akurat dyżur.

– Ciocia twierdzi, że przyszłam na świat 2 tygodnie przed czasem. Moja mama zadzwoniła do niej 1 czerwca szalejąc z radości, że urodziła się dziewczynka. Na spotkanie ze mną musiała jednak poczekać, bo zależało im, by biologiczna matka wyszła ze szpitala w dobrej formie. Podobno moja adopcyjna mama sfinansowała nawet specjalne zastrzyki na zatrzymanie laktacji. Wszystko zapewne po to, by nikt z otoczenia Violetty nie domyślił się, że urodziła dziecko – podejrzewa kobieta.

Olga zadała sobie wiele trudu, by prawda nigdy nie ujrzała światła dziennego. W odpisie zupełnym aktu urodzenia figuruje informacja, że Monika urodziła się 7 czerwca, a więc wcześniej ktoś musiał sfałszować dokumenty.

– To stało się jeszcze w szpitalu. Wyraźnie widać, że w karcie noworodka jedynka została poprawiona na siódemkę. Sądzę, że to nie był przypadek. Podejrzewam, że moja mama chciała zatrzeć ślady na wypadek, gdyby moja biologiczna mama zdecydowała się po latach mnie odnaleźć – mówi Monika, uważnie oglądając kartę.

W rodzinnym archiwum zachował się jeden akt urodzenia, wystawiony 26 lipca 1972 roku. Monice wydawało się dziwne, że dokument został wydany niemal dwa miesiące po jej narodzinach.

– Ustaliłam, że tego dnia w Sądzie Powiatowym w Krakowie odbyła się rozprawa o adopcję, czyli z tego wynika, że tę część procedury przeprowadzono legalnie. Od cioci Walerii wiem, że biologiczna matka miała 6 tygodni od porodu na wycofanie się z adopcji i stąd późniejszy termin rozprawy – wyjaśnia.

Lekarka zbiera w pamięci okruchy wspomnień. Z pozoru nieistotne historie, dziś nabierają głębszego znaczenia. Doktor Kalinowska miała starszą siostrę. Jej córka Dorota, a kuzynka Moniki, była 14-latką, gdy Olga nosiła ciążę, której nie było, choć wówczas nikt o tym nie wiedział.

- Kuzynka opowiadała, że mama do tego stopnia źle się czuła w ciąży, że nieraz szła w ich domu na piętro, zamykała drzwi na klucz i odpoczywała. Gdy Dorota próbowała dotknąć brzucha, odskakiwała jak oparzona, tłumacząc, że to przynosi pecha – wspomina córka lekarki. – Moja mama miała dar opowiadania. Gdy byłam już dorosła, siedziałyśmy z Dorotą w restauracji i moja kuzynka - pod wpływem tych barwnych opowieści - rzuciła, że mama powinna napisać książkę o historii naszej rodziny. Ona zasępiła się wtedy i skwitowała, że w takiej książce musiałoby być 100 proc. prawdy, a ona ma kilka tajemnic, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

4

Krakowska lekarka złożyła w urzędzie stanu cywilnego wniosek o odpis zupełny aktu urodzenia. Potwierdza on, że jej biologiczną mamą jest Violetta Zarzycka.

– Dzięki uprzejmości urzędniczki próbowałam sprawdzić, co się z nią stało, czy wciąż żyje. Okazało się, że ona jakby rozpłynęła się w powietrzu. W bazie nie ma adnotacji, ani że umarła, ani że żyje. Urzędniczka podpowiedziała, że najbardziej prawdopodobne jest to, iż przed 1989 rokiem ona wyjechała za granicę i dlatego tu trop się urywa – relacjonuje.

Monika postanowiła wykorzystać siłę mediów społecznościowych. Opisała to, co już udało jej się ustalić, licząc na to, że ktoś skojarzy co się stało z jej biologiczną matką. Odzew był ogromny.

– Jeden z internautów, który starał mi się pomóc, znalazł na Facebooku mężczyznę z Tarnowa (z tego miasta pochodziła też Olga) o nazwisku Zarzycki. Ma on siostrę Violettę, urodzoną w 1949 roku, która żyje w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych – mówi Monika. – Jakby tego było mało, odezwała się do mnie kobieta, która twierdzi, że chodziła do I LO w Tarnowie z Violettą Zarzycką. Ta pani wyjechała do USA w 1971 roku i twierdziła, że Violetta też wyjechała, ale chyba dwa lata później, a więc krótko po tym, gdy przyszłam na świat. Nie wiem, czy ten trop wnosi coś do sprawy, ale szukam najmniejszego punktu zaczepienia.

Kobiet przyznaje, że dzięki swoim adopcyjnym rodzicom miała życie jak w bajce. Bawiła się klockami Lego i lalkami Barbie, gdy w szarej komunie dzieci nie wiedziały o ich istnieniu. Nosiła piękne sukienki, wyjeżdżała na zagraniczne obozy, m.in. do Hiszpanii, chodziła na prywatne lekcje francuskiego...

– Do pełni szczęścia brakowało mi tylko rodzeństwa, ale to marzenie nigdy się nie spełniło – mówi. - Miałam ogromnie kochających rodziców i podejrzewam, że cała ta mistyfikacja też była z miłości. Oni bali się, że gdy dorosnę – odwrócę się od nich, gdy poznam prawdę. Po rozmowie z ciocią Walerią nie uroniłam ani jednej łzy. Poczułam, że kamień spadł mi z serca, bo dopiero teraz wszystko zaczyna łączyć się w całość.

W głowie Moniki kłębią się dziesiątki myśli. Kobieta nie powiedziała na razie o swoim odkryciu mężowi ani dzieciom.

- Na początek sama chciałabym się uporać z moją przeszłością – wyjaśnia. - 1 czerwca, czyli w dniu kiedy naprawdę się urodziłam, zadzwoniłam natomiast do mojej przyjaciółki, mówiąc, że mam dziś urodziny. Myślała, że obchodzę je wcześniej, bo planuję jakiś wyjazd. Gdy powiedziałam jej prawdę, była nie mniej wstrząśnięta niż ja.

Lekarka wierzy, że uda jej się odnaleźć brakujące elementy tajemnicy sprzed lat. Jeśli macie Państwo informacje w tej sprawie, możecie przesyłać je na adres mailowy: [email protected] lub przekazywać telefonicznie pod numerem 77 44 32 599.
Imię mojej rozmówczyni oraz szczegóły, które ułatwiałyby jej identyfikację zostały zmienione. Okoliczności związane z adopcją oraz personalia jej biologicznej matki pochodzą z dokumentów, więc należy założyć, że są prawdziwe.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

STUDIO EURO 2024 ODC. 6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Mamo, gdzie jesteś, czyli jak znana lekarka sfingowała ciążę. Są opolskie wątki - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na opole.naszemiasto.pl Nasze Miasto